Taka historia, z klimatem nieco skandynawskim, przyszła do mnie i została.
***
Była zmęczona. Dom miał być ucieczką z i od miasta, nowym
życiem. A tymczasem wymagał nie tylko ogromu codziennej pracy, ale i tych
wszystkich uciążliwych, drobnych czynności, które kiedyś, daleko stąd, tak jej przeszkadzały, niczego nie zmieniając na lepsze.
Znów czuła jakby wszystko przelatywało jej
przez palce, nie widziała żadnego postępu, próbowała nie poddawać się irytacji.
Dom na wzgórzu. Dom, który pamiętała z dzieciństwa, po wielu
latach odnaleziony jak stary, niechciany, bezzębny kot ze skołtunioną sierścią.
Wyczyściła podłogi, stare okna naprawiła i pozamykała, wiatr przestał smętnie
pogwizdywać we wnętrzach. Gdy rodzice przywozili ją tu wiele lat temu i szybko
uciekali z powrotem do pracy, stała przy oknie długo po odjeździe samochodu.
Rika czekała, pozwalała jej się wypłakać. Pozwalała też
nazywać się Riką, a nie Babcią, bo nią tak naprawdę nie była. Zaopiekowała się
dzieckiem siostry, która znikła, „zwiała” - to określenie lubiła Mała, bo
lubiła wszystko, co wietrzne, ulotne. Jej mama też zwiewała, włosy splątane
gwałtownym podmuchem zasłaniały twarz, gdy odwracała ją w stronę domu, wsiadając
do samochodu.
Wspomnienia wracały, jednak nie były złe. Zdarzało się, że
odpędzała je zniecierpliwiona, bo zabierały czas. Częściej jednak poddawała się
im, jak działaniu wina przy kominku.
Dom był pusty, bez sprzętów, książek, bez tego nadmiaru
poprzedniego świata. Teraz, poza wiatrem i nią, mieszkały tu trzy psy i pięć
kotów. Nikt ich nie podrzucił, przychodziły same, a ona - zadziwiona, że
trafiły na takie pustkowie, na wzgórze, z drogi prowadzącej tylko do lasu,
traktowała nowych lokatorów jak zbłąkaną rodzinę, która po latach nieobecności
wraca spłukana z antypodów, czy innego Buenos Aires.
Pewnego razu zjawił się
też koń, wybiegł z lasu i ten moment zapamiętała jak fotograficzny kadr, bo zwierzę
nie poruszyło przy tym ani jednej gałązki, żadnego splątanego dzikością krzewu. Po prostu wyrósł jak spod ziemi, z grzywą pełną mgły, bez jednego oka,
cichy. I tak go nazwała. Cichy.
Była zmęczona suszą.
Ziemia zamieniała się w pył, gałęzie drzew łamały się od najlżejszego powiewu. Rzeczki, którą wspominała jako wiosennie
połyskliwą i wartką, już nie było. Deszcz padał rzadko, śnieg – niemal nigdy.
Pory roku zlały się w jedną, różniącą się
temperaturą i obecnością słońca, z mniej lub bardziej gwałtownym, suchym
wiatrem, który zabierał każdą zbłąkaną wilgoć: z drogi kamienistej i z tej
asfaltowej, z żółknących traw, z liści opadających na długo przed dawną
jesienią.
Dlatego wszyscy stąd uciekali, coraz mniej świateł zapalało się o zmierzchu
wzdłuż drogi przez dolinę.
Co wieczór, w oczekiwaniu zmiany, wychodziła przed dom.
Wszystkie zwierzaki przychodziły jak na zbiórkę, zaglądały jej w twarz,
ocierały się o nogi, merdały ogonami, trącały głową, przywołując te
czynności związanych z człowiekiem czworonogów (choć jeden kot miał tylko trzy
łapy), zakodowane jako dodające otuchy, rozweselające, wyrażające miłość.
Zimowe zbiórki były wcześniejsze, a choć krótkie, zostawiały długotrwałą melancholię,
osadzającą się na duszy jak osad z kawy na kubku.
Rika też kiedyś stawała w chłodnym zmierzchu przed domem,
odwracała twarz w stronę polnej drogi i wysokiej góry, zamykała oczy i mówiła:
„Dziś albo jutro spadnie śnieg. Zobaczysz”.
Potem wracała do środka, zagniatała
ciasto i piekła w piekarniku starej, rozlatującej się kuchni, ulubione bułki
Małej.
Miękkie, duże, pełne dziwnych dziurek, czekały na nią rano. Podobnie jak
śnieg, bo rzeczywiście padał w nocy - obficie, dużymi, pierzastymi płatkami, bezgłośnie, jakby chciał sprawdzić jakie wrażenie zrobi skoro świt na tej dziwnej,
rozczochranej dziewczynce, która wybiegała w koszuli z domu i wskakiwała ze
śmiechem w największą śnieżną pryzmę.
***
Ludzie z doliny omijali stary dom na wzgórzu, przemykali obok
szybko, kierując się do lasu. Choć czasem z ciekawością spoglądali w stronę
miejsca opuszczonego wiele lat temu, wydawało im się, że widzą tam światło, słyszeli
też coś jakby tętent końskich kopyt, albo szczekanie psa, a przecież zwierząt
brakowało w okolicy od dawna.
Ale jeszcze dziwniejsza była woń dobiegająca od popękanych
ścian budynku.
Udawali, że nie czują tego jedynego, trudnego do
zapomnienia zapachu świeżego pieczywa, by te omamy nie zawładnęły nimi zbytnio.
„Rika piecze bułki” – myśleli ci najstarsi, pamiętający właścicielkę domu, gniadego
z jednym okiem, córkę, która uciekła do miasta, wnuczkę, która nie zdążyła tu
wrócić. I czekali daremnie na śnieg.
Bułki szwedzkie
Składniki (na 7-8 sztuk):
25 g świeżych drożdży,
220 ml mleka,
37 g masła,
1,5 łyżki płynnego miodu,
½ łyżeczki cukru,
¾ łyżeczki soli,
180 g mąki żytniej chlebowej (typ 750),
150 g mąki pszennej (typ 450)
Rozkruszone drożdże mieszamy z łyżką pszennej mąki i cukrem,
dolewamy 1/3 szklanki letniego mleka, mieszamy, odstawiamy w ciepłe miejsce do
wyrośnięcia. Gdy zaczyn podwoi objętość, dolewamy go do miski z obiema mąkami, solą, roztopionym masłem i resztą letniego mleka, dodajemy płynny miód i
wyrabiamy ciasto – najlepiej przy pomocy robota kuchennego. Będzie się lepić,
ale tak ma być – można przy wyrabianiu dosypać jeszcze ze 2-3 łyżki mąki
pszennej. Gdy zacznie odstawać od ścianek misy, wykładamy ciasto na stolnicę podsypaną
leciutko mąką i jeszcze chwilę je wyrabiamy, formując gładką kulę. Odstawiamy
ciasto w misce do wyrośnięcia – koniecznie w ciepłe miejsce, miskę można
przykryć kuchenną ściereczką. Wyrastanie potrwa ok. 40-50 minut, ciasto powinno
urosnąć dwukrotnie.
Wyjmujemy je na blat/stolnicę i wałkujemy na grubość około
1,5 cm. Tak rozwałkowane ciasto trzeba – albo przejechać wałkiem z takimi
specjalnymi wypustkami (jak na tłuczku do mięsa), albo nakłuć głęboko na całej
powierzchni przy pomocy widelca. Wycinamy z ciasta krążki przy pomocy
pierścienia o średnicy 12 cm – warto kupić specjalny, metalowy pierścień
cukierniczy, bardzo ułatwia pracę i bułki odpowiednio wyrastają. Resztki ciasta znów zlepiamy, rozwałkowujemy, wycinamy.
Wykładamy
bułki na blachę z papierem do pieczenia, zachowując odległości, na mojej dużej
blasze zmieściło się 5 takich krążków. Odstawiamy bułki do wyrośnięcia, „ruszą”
pewnie po 20-30 minutach.
Nastawiamy piekarnik na 240 stopni, blachę wkładamy do
nagrzanego i pieczemy bułki ok. 7 minut. Radzę, by wkładać blachy
pojedynczo, termoobieg może spowodować nierównomierny wypiek. Bułeczki zezłocą
się, nawet jeśli trochę za bardzo – i tak będą świetne.
Studzimy je na kratce. Na drugi dzień po wypieku też są pyszne,
ale świeżość można zatrzymać zamrażając je, po odmrożeniu nie stracą nic ze
smaku i konsystencji.
Bułka szwedzka znakomita jest i na słodko i na słono, z
serem norweskim i konfiturą, z łososiem i szpinakiem, z pastą jajeczną, z
burgerem roślinnym, z hummusem i pomidorem, każdy znajdzie swoją ulubioną
opcję.
Zainspirował mnie przepis z lindasbakskola.se.