czwartek, 13 czerwca 2019

Jalfrezi z batatem i kalafiorem


Kto z was zastanawiał się w upał: jak to możliwe, że w gorących krajach jada się nie tylko na ciepło, ale także na diabelsko pikantnie? Gdy nam marzy się tylko chłodnik i sorbety, tam – proszę bardzo: tikka masala, curry, dhale, kofty i jalfrezi, zawiesiste, gorące i bardzo ostre potrawy, przygotowywane z mięsami, albo tylko warzywnie. A jednak – paradoksalnie – to jest właśnie odpowiednia dieta, przetestowana w ekstremalnych warunkach. Gorąca, słodka herbata z miętą i pikantne jedzenie regulują mechanizm pocenia się, a pot wspiera ochładzanie się organizmu. I choć nie wydaje się to szczególnie atrakcyjną „klimatyzacją”, to chyba jednak czas się przyzwyczajać...

W jalfrezi zakochałam się wbrew niechęci do słońca i do nadmiaru chili. Na sam widok tej skoncentrowanej pomarańczowej czerwieni robi się człowiekowi ciepło, ale choć ogień w gębie, to przecież z pierwszym kęsem otwierają się też bramy raju. Ale – uprzedzam, by tam wejść trzeba jednak mieć przyprawę jalfrezi i – koniecznie – mango. Żadnych półśrodków, żadnych zamienników.
Tyle, że przyprawę można zrobić samemu. Podobnie jak curry, tak i jalfrezi jest mieszanką różnych aromatycznych składników. A komponowanie własnej przyprawy jest jak tworzenie perfum.

Bierzemy więc: dwie łyżeczki kminu rzymskiego, czyli kuminu (nie kminku!), łyżeczkę nasion kolendry i łyżeczkę gorczycy, dwie łyżeczki siemienia lnianego. Wrzucamy na suchą patelnie i prażymy – pilnujemy, bo nie mogą się przypalić, tylko zrumienić! Wrzucamy podprażone do młynka, albo moździerza i rozdrabniamy na proszek. Dodajemy pół łyżeczki sproszkowanego imbiru. I moja wersja przyprawy gotowa. Ale możecie pokombinować z dodatkiem cynamonu, kardamonu, ziela angielskiego. A jak już jest odpowiedni dodatek, można brać się za właściwe danie*.

Składniki (dla dwóch osób):
1 średnia, pokrojona w drobną kostkę cebula,
Duży ząbek czosnku,
Olej rzepakowy,
Łyżka przyprawy jalfrezi,
1 duży batat – obrany i pokrojony w większą kostkę,
Pół sporego kalafiora,
Pół puszki pokrojonych pomidorów,
250-300 ml bulionu warzywnego (z dobrej kostki, bez glutaminianu i oleju palmowego!),
Pół pokrojonej w większą kostkę czerwonej papryki,
Olej sezamowy albo arachidowy – opcjonalnie,
Płaska łyżeczka kurkumy,
Odrobina najostrzejszego chili (sami znacie swoją odporność...),
Zmielone ziele angielskie – spora szczypta,
Połówka dojrzałego mango,
Sól i pieprz do smaku,
Zielenina na wierzch – natka pietruszki, albo tej popularnej rośliny na „k”, której nawet pełna nazwa się tu nie pojawi, bo jej nie cierpię! Uwielbia ją kuchnia tajska, a wszyscy kucharze wrzucają tony tego cuchnącego zielska do wszystkiego i czy trzeba czy nie. Brrr...!!!


Na rozgrzany nieco olej wrzucamy pokrojoną cebulę i zmiażdżony ząbek czosnku, przesmażamy mieszając. Po 2 minutach dosypujemy przyprawę jalfrezi, mieszamy i podsmażamy na niewielkim ogniu kolejne 2 minuty. Dodajemy pomidory z puszki, bulion, batata, kalafiora podzielonego na różyczki i paprykę. Mieszamy, przykrywamy pokrywką i dusimy ok. 10 minut (na niewielkim ogniu, od czasu do czasu mieszając). Doprawiamy olejem sezamowym, albo arachidowym (ok. łyżki), dosypujemy chili i ziele angielskie oraz kurkumę. Mieszamy i znów dusimy kilka minut.
Pod koniec dokładamy pokrojone w kostkę mango, sól i pieprz do smaku, mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Podajemy z ryżem, kaszą bulgur, z kaszą gryczaną też będzie pysznie. Posypujemy zieleniną. Oczywiście można osobno podsmażyć kawałki kurczaka, zamarynowanego wcześniej w ulubiony sposób i uzupełnić nim jalfrezi.

A co do mango – rok temu eksperymentowałam z janginizacją, czyli robieniem przetworów owocowych bez cukru, za to z odrobiną soli. Ostatni słoiczek mango tak przygotowanego, utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma lepszej metody na przetwory z mojego ukochanego owocu. Zachowała się pełnia smaku, piękny kolor i doskonała konsystencja. A wystarczy obrane i pokrojone mango poddusić aż się rozpadnie, dodać szczyptę soli i zapasteryzować w słoiczku. Polecam!

*Zainspirował mnie przepis z książki „Poniedziałki bez mięs” (wyd. Publicat).







środa, 5 czerwca 2019

Sałatka z burratą i truskawkami


To już dotknięcie lata, za sprawą dojrzałych truskawek, świeżych ziół, delikatnego sera, połączonych w kompozycję wprost stworzoną, by stała się plenerowym posiłkiem. Wyobraźcie sobie wieczór po upalnym dniu, ogród pełen zapachów bujnej, czerwcowej przyrody i coś tak pysznego na talerzu... Balkon też będzie idealny. I bliżej do kuchni.
A gdybym miała jednym przymiotnikiem określić tę sałatkę to wahałabym się pomiędzy „zmysłowa” i „soczysta”. A może „sexy”? W każdym razie – pięknie kusi, wiele obiecuje swoim wyglądem i spełnia oczekiwania.
Burrata to rodzaj sera mozarella, oryginalnie i najlepiej gdy będzie z bawolego mleka, ale i ta zwykła i nie tak droga, którą od niedawna można kupić w dyskoncie, będzie OK. Różni się od „normalnej” mozarelli konsystencją, bo wewnątrz elastycznej, białej kulki ukrywa się śmietana. Czyli w smaku to coś pośredniego pomiędzy mozarellą a kremowym twarożkiem.
Skuście się, spróbujcie, może będzie to przebój tegorocznego lata?

Składniki (na 2 porcje):
Ser burrata – 200 g (po odsączeniu z płynu),
6-7 sporych, dojrzałych truskawek,
2-3 łyżki różnych aromatycznych, świeżych ziół: bazylii, mięty, tymianku cytrynowego, oregano,
2-3 łyżki podprażonych na patelni,nieco rozdrobnionych orzechów: włoskich, pekan, piniowych,
Garść rukoli.

Glazura balsamiczna
¼ szklanki octu balsamicznego (tego zwykłego, a jeśli macie tylko gęsty krem balsamiczny, to wystarczą dwie solidne łyżki i trzeba go nieco rozcieńczyć odrobiną wody),
Łyżka miodu, albo syropu daktylowego,
mała łyżeczka pieprzu zielonego z zalewy,
świeżo mielony pieprz - do smaku.


W małym rondelku umieszczamy składniki glazury, podgrzewamy na niewielkim ogniu, mieszamy do połączenia. Płyn powinien się zredukować i zagęścić – w przypadku zwykłego octu balsamicznego potrwa to ok. 7-8 min, w przypadku kremu – znacznie krócej. Powstanie gęsta, ciemna, esencjonalna i pieprzna glazura. Przekładamy do mniejszego naczynia, by przestygła.
Do miski wkładamy garść rukoli, na niej umieszczamy kulkę burraty, można ją „otworzyć” lekko, by do środka dotarły przyprawy, zioła i sos. Wypłukane truskawki kroimy na plasterki i wrzucamy do miski. Posypujemy ziołami i orzechami, można doprawić solą (ciut) i pieprzem (od serca). Całość polewamy glazurą – będzie się lekko ciągnąć, ale taka ma właśnie być. Poza tym, że mocna i zdecydowana w smaku, słodko-kwaśna i pikantna.
Podajemy! Jemy! Pijemy dobre, białe wino! Schłodzone.

Uwaga: jeśli nie lubicie aż tak mocno kwaśnego i ostrego smaku balsamico – jest na to sposób! Wyczytałam i wypróbowałam to – do glazury dodajemy odrobinę sody, tak ok. 1/3 płaskiej łyżeczki. Mieszamy. Zapieni się, zmieni kolor, ale smak będzie łagodniejszy. To działa!
Rada i przepis pochodzą z justalittlebitofbacon.com.