środa, 24 stycznia 2018

Nigel Slater, czyli mniej znaczy więcej


Jeśli kochasz Jamiego Olivera - ekstrawertycznego, machającego rękami, zabawnego gościa, który gotuje jakby ciągle imprezował, nabuzowany entuzjazmem i pozytywną energią, a fanów traktuje jak przyjaciół domu, to przestawienie się na skupione, kontemplacyjne, ciche i minimalistyczne ego tajemniczego Nigela Slatera, może być wyzwaniem.

Według mnie obaj brytyjscy kucharze są jak kulinarne yin i yang, jak przeciwstawne siły, które jednak tworzą wspólnie jakąś niebywałą harmonię. Tylko Jamie to kucharz dla rodzin, grup przyjaciół, społeczności spotykających się gromadnie podczas świąt czy innych okazji. A Nigel gotuje dla siebie i może jeszcze dla kogoś. To mistrz intymnych, domowych chwil wyciszenia, celebrowanych w kuchni. Odpoczynku od świata i jego problemów, odzyskiwania równowagi przy nieśpiesznym dodawaniu kolejnych składników, syceniu się konsystencją, zapachem i smakiem potrawy.

Obydwaj panowie – choć z inną ekspresją – przekazują jednak to samo: jedz, raduj się, żyj smacznie.

Wystarczy spojrzeć na szatę graficzną i zdjęcia w ich książkach. Przykładowo: rozbuchana „Jamie`s Great Britain” ma prezencję biblii hedonistów, ciamkających, oblizujących palce, ba! – nawet talerze do czysta.
Natomiast „Jedz. Mała księga szybkich dań” Slatera jest jak „erupcja” inwencji kulinarnych amiszów, korzystających z jednego garnka, dwóch misek i trzech wyszczerbionych kubków oraz aparatu cyfrowego sprzed 20 lat. Ma to jednak swój urok. Ta wstrzemięźliwość słowa i obrazu może być ożywcza - jak zjedzenie zwykłej sałatki ze wspaniałych pomidorów prosto z ogrodu.
I jeszcze coś, co mnie wprost urzeka – niebywała intuicja kulinarna Slatera i umiejętność łączenia ze sobą składników. Gdy lubisz i umiesz pichcić, to przy przeglądaniu jego książki, niejednokrotnie wyrwie ci się „wow!”. Tak niektóre z przepisów wydadzą ci się nieoczywiste, a jednocześnie genialne.

Książka podzielona jest na części: do ręki, w misce, z patelni, grillowane, na kuchence, duszone, pieczone, zapiekane w cieście, z woka, na talerzu, na deser. W każdej znajduje się sporo krótkich przepisów na dania, które przy odrobinie wprawy mogą powstać w ciągu godziny. Głównemu przepisowi towarzyszą warianty, podpowiedzi z innymi składnikami – równie lakoniczne i według mnie bardzo przydatne.

Podsumowując: dla kogo jest „Jedz. Mała księga szybkich dań”?

Dla średnio i bardziej zaawansowanych. Dla poszukujących. Dla pasjonatów. Dla spragnionych czegoś nowego. Dla singli. Dla pary. Dla psychofanów świeżej kolendry. Dla używających w kuchni wyobraźni.

A dla kogo ta książka nie jest?

Przepisy wydają się łatwe, jednak według mnie nie jest to książka dla początkujących kucharzy, którzy często chcą, by krok po kroku, bardzo precyzyjnie przeprowadzić ich przez przyrządzanie potrawy. Nie jest też dla karmiących większą rodzinę. Nie jest dla ortodoksów jakiejkolwiek diety. Nie jest dla piewców nadmiaru - na stole i na zdjęciach. Nie jest dla kuchennych aptekarzy, trzymających się ściśle receptur.

Czyli jednak nie dla wszystkich. Ale przecież wiadomo, że jak coś jest dla wszystkich, to tak naprawdę jest dla nikogo.

Tym niemniej - polecam bardzo! Podobnie jak programy telewizyjne Nigela – dla duszy znękanej pośpiechem i obłędem rzeczywistości, są lepsze niż wizyta u psychoterapeuty. Chyba, że wolicie katować się boginią urody i obfitości, czyli Nigellą, a nie Nigelem eremitą.
I mimo, iż nie jest to książka dla roślinożernych, to w mojej blogowej skali – 8 na 10 consumeli ( jedna consumela, to dużo więcej niż gwiazdka. ;))
Nie ma maksymalnej oceny, bo jednak kocham książki kulinarne również za piękne zdjęcia…

Nigel Slater „Jedz. Mała księga szybkich dań”, wyd. Filo 2017.


niedziela, 21 stycznia 2018

Crepes Suzette


Te klasyczne naleśniki chodziły za mną od dawna. Kiedyś zobaczyłam jak przygotowuje je Jacques Pepin, słynny francuski szef kuchni – z wprawą i lekkością jaką mają mistrzowie. I choć ciasto przygotowałam według jego przepisu, to jednak moje naleśniki nie były tak piękne, ani delikatne jak jego. Ćwiczenie czyni mistrza, a ja będę na pewno wracać do crepes Suzette.

Możecie zrobić je tradycyjnie, czyli same placki zanurzone i zasmażone w sosie, albo jak ja – z kwaskowym nadzieniem przygotowanym z pomarańczy i odrobiny imbiru. Tak, czy siak, są niesamowite.
I jeszcze jedno: w oryginalnym przepisie pojawia się likier Grand Marnier. Zastąpiłam go domowym, bardzo mocnym likierem – krupnikiem na spirytusie i też się sprawdził.

Składniki (na 10-11 szt.):

Ciasto
2 duże jajka (wolny wybieg),
Nieco mniej niż ¾ szklanki mąki,
100 ml mleka,
Szczypta soli,
Pół łyżeczki cukru,
1/3 szklanki zimnej wody,
Łyżka oleju słonecznikowego,
Łyżka roztopionego masła.


Sos
4 łyżki masła,
¼ szklanki cukru,
Starta skórka z 1 pomarańczy,
Sok wyciśnięty z 1 pomarańczy (nie może być to sok z kartonu),
3-4 łyżki mocnego alkoholu (może być np. brandy albo śliwowica).


Do miski wbijamy jajka, dodajemy mąkę, mleko, sól i cukier – miksujemy aż ciasto będzie gładkie, bez grudek. Dolewamy wodę, olej i masło – znów mieszamy. Rozgrzewamy niedużą patelnię z nieprzywierającą powłoką, dajemy na nią odrobinę masła i wlewamy niewielką (2 łyżki) ilość ciasta. Sugeruję, by użyć do tego małą chochelkę, trzeba sprawnie i szybko rozprowadzić ciasto na powierzchni patelni, bo szybko tężeje. Za każdym razem natłuszczamy masłem patelnię (oszczędnie!) i smażymy do zrumienienia, bo nie powinny być blade jak tradycyjne naleśniki. Powinno wyjść 10-11 niewielkich placków. Nie przejmowałabym się ich kształtem, ale trzeba starać się, by były w miarę cienkie.
Na tej samej patelni umieszczamy wszystkie składniki sosu (poza alkoholem!), podgrzewamy na niewielkim ogniu i czekamy aż się rozpuszczą i połączą, mieszając lekko pod koniec.

Jeśli nie mamy konfitury pomarańczowej do posmarowania (wystarczy dwie oczyszczone pomarańcze drobno pokroić, wrzucić do rondelka, dodać dwie łyżki cukru i łyżeczkę startego imbiru i przesmażyć razem do zgęstnienia, potem całość rozdrabniamy w malakserze), to każdy naleśnik zanurzamy w sosie, składamy w trójkąt i układamy na większej patelni. Na koniec oblewamy resztą sosu i na małym ogniu podgrzewamy, aż powstaną bąbelki i utworzy się cudowny, pomarańczowy karmel. I na sam koniec – alkohol. Ja go dodatkowo podpalam (bo lubię ;)), ale nie musicie tego robić. Wystarczy, że połączy się na patelni z zawiesistą, połyskującą emulsją.
Najlepiej jeść od razu – na śniadanie, podwieczorek. Można z dodatkiem słodkiej śmietanki, albo bitej śmietany.
Zimne też są pyszne.




sobota, 13 stycznia 2018

Krem ze Spekulacji


Krem, który można znaleźć w sklepach pod nazwą „ciasteczkowy”. I rzeczywiście powstaje z ciastek, najczęściej tych korzennych, znanych pod nazwą „Speculoos”, czyli „Spekulacji”. Przepis na nie znajdziecie tutaj.

Czy to ma sens, by piec ciastka, żeby przerabiać je następnie na krem? Spróbujecie – ocenicie sami. Poza tym, zawsze można traktować to jako taki cukierniczy recycling – z okruchów, z resztek powstaje coś zupełnie nowego, interesującego. Trochę jak bajaderki – kto ich nie lubi?
Przepisy na ten krem, które można znaleźć w sieci, zwykle porażają ilością dodanego cukru. To jest moja wersja, nieco oszczędniejsza, mniej słodka. Jeśli dodacie więcej naparu kawy – powstanie smarowny krem, jeśli mniej – masa do przygotowania pysznych pralinek. I jedno i drugie grzechu warte.

Składniki (na ok. 2-3 niewielkie słoiczki):

3 spore garście połamanych ciastek,
Tabliczka (100 g) białej czekolady,
Łyżka masła,
Szczypta przyprawy piernikowej (najlepiej domowej), albo cynamonu (ciut więcej),
Łyżeczka soku cytryny,
Szczypta soli,
Ok. 50-80 ml mocnego naparu kawy (w wersji dla dorosłych część naparu kawy można zastąpić mocnym alkoholem – rumem, brandy),
2 kopiaste łyżki masy kajmakowej (takiej z puszki).



Czekoladę dzielimy na kawałki i roztapiamy razem z masłem w kąpieli wodnej, czyli umieszczamy w miseczce na garnku z gotującą się wodą (tak, by naczynie nie dotykało wrzątku). Uwaga: białej czekolady nie wolno mieszać, gdy się roztapia. Powinno to się toczyć powoli, na niewielkim ogniu, mieszamy dopiero, gdy czekolada niemal cała się rozpuści.

Do misy malaksera wrzucamy herbatniki, rozdrabniamy je maksymalnie. Dodajemy przyprawę, sok cytrynowy, sól, kajmak i czekoladę z masłem. Miksujemy, dolewamy stopniowo napar kawy – jeśli chcemy uzyskać rzadszy krem dolewamy kawę do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Jeśli planujemy zrobienie pralinek, płynu musi być mniej. Taką gęstą masę formujemy w niewielkie kulki, obtaczamy je w prażonych płatkach migdałów, albo mielonych orzechach, nadają się też, by umieścić je w daktylach, albo suszonych śliwkach i obtoczyć np. w wiórkach kokosowych.

Gotowy krem przekładamy do małych słoiczków. Można je opisać, ładnie zapakować i dać komuś w prezencie. Jeśli jest łasuchem, na pewno się ucieszy.






piątek, 5 stycznia 2018

Gołąbki z kaszą gryczaną i ziemniakami


Jedno z najsmaczniejszych wspomnień kulinarnych z dzieciństwa, a jednocześnie nadal niedościgniony ideał. Gołąbki z ziemniakami i kaszą mojej babci, pieczone w specjalnej „rynce”, na kuchni węglowej. Co w nich było takiego wyjątkowego – nie mam pojęcia. Pamiętam tylko, że kapusta gotowych gołąbków była jakaś ciemna, może ciut przypalona? Od wielu lat próbuję uzyskać podobny efekt, do tej pory bezskutecznie. W dodatku zawsze robiłam gołąbki trochę „na czuja”, bez jakiegoś przepisu i niestety zawsze na Wigilię, gdy nie ma czasu, by spisać wreszcie recepturę. Co roku więc zaczynałam wszystko od nowa. Tym razem zapisuję - gołąbki wyszły ostatnio fenomenalne.

Zawsze najwięcej roboty jest z liśćmi kapusty, proponuję więc przygotować je dzień wcześniej. Główka kapusty nie powinna być zbyt zwarta i lepiej wybrać taką średniej wielkości.

Składniki (na ok. 15-16 gołąbków):
Główka białej kapusty,
2 woreczki kaszy gryczanej (może być palona albo niepalona),
5-6 ziemniaków średniej wielkości,
200 g tłustego twarogu albo bryndzy,
Jajko,
2 cebule,
Bulion warzywny (ok. 3-4 szklanek)
2 listki laurowe,
Sól i pieprz,
Olej do smażenia.


Kapustę myjemy, oczyszczamy z gorszych liści, wycinamy z niej głąb. Wkładamy całą główkę do dużego garnka z osolonym wrzątkiem, gotujemy 5 minut, odwracamy kapustę i gotujemy jeszcze 5 minut. Odcinamy pierwsze liście, układamy na talerzu, by obciekły. Jeśli pozostałe liście są jeszcze mocno twarde, znów gotujemy kapustę po 5 minut z każdej strony. Wycinamy liście, sprawdzamy ich miękkość i gotujemy ponownie – aż do uzyskania kilkunastu ładnych, całych liści. Z każdego z nich wycinamy twarde nerwy.
Gotujemy na sypko kaszę – odrobinę (4-5 min) krócej niż się zaleca na opakowaniu.
Cebulę obieramy, płuczemy, kroimy w drobną kostkę i smażymy na oleju aż się zezłoci.
Ziemniaki obieramy, płuczemy. Można je zetrzeć potem na tarce z mniejszymi otworami, ja używam do tego malaksera. Trzeba je następnie mocno odcisnąć z płynu.
W misce łączymy ze sobą kaszę, cebulę, twaróg (jeśli jest twardy można też zetrzeć go na tarce) i ziemniaki. Doprawiamy solą i pieprzem – dość solidnie, farsz powinien mieć wyrazisty, intensywny smak. Mieszamy całość dokładnie i na sam koniec wbijamy jajko, znów mieszamy.
Przygotowujemy płaski, spory rondel, wykładamy go liścmi kapusty (najlepiej wykorzystać do tego te uszkodzone, porozrywane).
Układamy na dłoni po liściu, grubym nerwem u góry, na zsuniętych palcach, nakładamy na tę część farsz (nie za dużo, ale i nie za mało), zakrywamy go liściem od góry, potem bocznymi częściami i na koniec owijamy resztą liścia. Umieszczamy gołąbki ciasno, jeden przy drugim w rondlu. Gdyby zostały jeszcze jakieś liście, przykrywamy nimi gołąbki, zalewamy bulionem warzywnym (tak, by zakrywał je do ¾ wysokości), dodajemy liście laurowe, ewentualnie nieco przyprawy warzywnej, przykrywamy pokrywką i gotujemy na niewielkim ogniu około godziny.
Pod koniec gotowania można do bulionu dodać łyżkę przecieru pomidorowego – jeśli ktoś lubi takie połączenie smaków.
No i do tego nieodzowny dodatek, czyli smażona na złoto cebulka (w dużej ilości!), wymieszana ze śmietaną, jogurtem greckim, solą i pieprzem – w proporcjach jakie lubicie.

Trochę pracy z gołąbkami jest, ale satysfakcja z samodzielnego przygotowania czegoś tak pysznego, przewyższa trud. A najlepsze są te gołąbki odsmażane na maśle na drugi, czy trzeci dzień, posypane delikatnie koperkiem...

Babcia Anastazja na pewno byłaby ze mnie dumna. :)