niedziela, 27 lipca 2014

Sałatka ryżowo-makaronowa z mango i orzechami


Sałatka dla fanów nieco orientalnych, słodko-pikantnych smaków. Zainspirował mnie przepis Yotama Ottolenghi’ego, ale nie miałam kilku z potrzebnych składników, więc zastąpiłam je dostępnymi zamiennikami. Efekt zaskakująco dobry - słodycz mango współgra z ostrością chili, azjatycka nuta to prażone orzeszki ziemne i wiórki kokosowe, w tle pobrzmiewają świeże zioła, ciekawym akcentem jest prażona cebulka. Zdecydowanie dla lubiących eksperymenty kulinarne!

Składniki:
½ kubka ryżu jaśminowego,
½ kubka makaronu orzo średniej wielkości (w kształcie ziarenek ryżu),
Olej rzepakowy,
Po 10-15 listków świeżej bazylii i mięty,
Papryka biała (może też być czerwona),
1 owoc mango,
Sos chili,
Chili w proszku,
Garść orzeszków ziemnych,
2 łyżki wiórków kokosowych,
5-6 łyżek prażonej cebulki,
Sok z cytryny,
Sól,
Cebulka dymka (opcjonalnie).


Ryż i makaron wrzucamy na rozgrzany olej, mieszając smażymy do momentu aż ziarna makaronu porządnie się przyrumienią. Zalewamy wodą (ok. 2 kubków) i gotujemy do miękkości na małym ogniu. Pod koniec dosypujemy sproszkowaną paprykę chili (ok. 1/3 łyżeczki). Ugotowany ryż z makaronem wykładamy do przestudzenia na duży, płaski talerz, solimy do smaku. Obrane ze skóry mango kroimy na plastry, następnie w kostkę. Paprykę czyścimy i kroimy w cienkie paseczki lub kostkę. Łączymy mango i paprykę z ryżem, dodajemy posiekane zioła, polewamy sosem chili (ilość – w zależności od tego, jak pikantne lubicie jeść potrawy). Prażymy orzeszki na patelni, gdy się lekko zarumienią dosypujemy wiórki i prażymy wszystko razem, uważając, by wiórki się nie przypaliły. Przestudzonymi posypujemy sałatkę, na wierzch dajemy cebulkę prażoną i – ewentualnie – posiekaną dymkę. Skrapiamy sokiem z cytryny.
Uwaga: ciekawym dodatkiem podkreślającym egzotyczna nutę sałatki, będzie olej z orzechów ziemnych, można dodać go do ugotowanego ryżu z makaronem, przed połączeniem ich z innymi składnikami (1-2 łyżki).




czwartek, 24 lipca 2014

Tort Red Right Hand


Ten przepis to dowód na to, że: uwielbiam Nicka Cave’a, radzę sobie w trudnych sytuacjach, jestem kulinarnie kreatywna i ... nie do końca normalna :). Zastanawiałam się czy umieścić go na blogu, ale ciasto jest tak pyszne, że może kogoś zachęcę, albo zainspiruję do uratowania nieudanego wypieku. W każdym razie – warto czasem ulegać takim dziecięcym impulsom, zanurzyć dłoń w musie malinowym i ... O rany, ale jazda!
Oczywiście dedykuję ten tort mojemu ulubieńcowi, z życzeniami, by jak najdłużej dostarczał wielbicielom efektów swojego twórczego szaleństwa i talentu.
Polecam przy okazji film „20 000 dni na Ziemi” (kilka projekcji na tegorocznym festiwalu NH) i jeden z moich ulubionych utworów - „Red Right Hand” z koncertu w Glastonbury. „He's a ghost, he's a god, he's a man, he's a guru...”

Uwaga: to nie jest typowy przepis. Purystom kulinarnym pewnie nie spodoba się użycie ciasta w proszku i brak ściśle określonych proporcji. Ale - potraktujcie to z przymrużeniem oka, wrzućcie luz. Wskazany dystans do autorki i do rzeczywistości ... ;)

Składniki:
4 nieudane (albo udane) blaty bezowe,
Opakowanie gotowego ciasta czekoladowego w proszku,
Duży koszyczek malin,
2-3 łyżki cukru,
250 ml śmietany 36%,
250 g serka mascarpone,
Cukier puder i cukier waniliowy - do smaku.


Nie udały mi się znów blaty bezowe (jakieś fatum?) i od nich się zaczęło. Były płaskie, ale jednak kruche, postanowiłam wykorzystać je więc jako warstwy tortu. Następnie upiekłam zgodnie ze wskazówkami z opakowania, czekoladowe ciasto z proszku – w tortownicy odpowiadającej wielkością blatom. Po wystudzeniu przekroiłam je na części. Maliny wrzuciłam do rondelka, dodałam cukier i przez kilka minut gotowałam, od czasu do czasu mieszając – do momentu zredukowania nieco ilości soku. Przetarłam maliny przez sito – powstał pyszny mus malinowy. Śmietanę ubiłam, pod koniec dodałam mascarpone, wanilię i cukier – ubijając wszystko przez chwilę, do połączenia składników. Beza, mus, ciasto, krem – taka jest kolejność tworzenia warstw tortu. Na górze musi być beza i powinno też zostać akurat tyle musu, żeby położyć na nim dłoń i przypieczętować takim śladem swoje dzieło.

Komu kawałek ze środkowym palcem? ;)



środa, 23 lipca 2014

Kiszone cytryny


Kisić cytryny? Brzmi to średnio, w dodatku słój z cytrynami wygląda trochę niepokojąco... Ale, wierzcie mi – to jest fantastyczny wynalazek! A wymyślono ten sposób konserwowania cytryn w Maroko, kolejnym kraju na mapie moich wymarzonych, kulinarnych podróży. Pewnie ze względu na słońce nigdy tam nie dotrę, ale cząstkę tej niesamowitej, jednej z najlepszych na świecie kuchni, spróbuję przekazać na blogu.

Do kiszenia cytryn używa się różnych przypraw, każdy marokański kucharz ma pewnie własny patent na proporcje i aromaty. Polegam na przepisie wypróbowanym i poleconym przez J. – za jej przyczyną było mi dane zakąszać ostatnio wielkimi, greckimi oliwkami nadzianymi kiszoną cytryną. Coś niesamowitego! Cytryna zachwyca koncentracją smaku, a jednocześnie delikatną konsystencją, w połączeniu z subtelnym echem korzennych przypraw i wyrazistością oliwek, tworzy idealną przekąskę, po którą sięga się bez opamiętania!

Ale do rzeczy: potrzebne będą ładne, niewielkie cytryny i sól gruboziarnista. Oprócz tego przyprawy – mogą to być liście laurowe, cynamon, pieprz czarny albo kolorowy, suszone papryczki chili. Jamie Oliver jak zwykle poleca pikantną nutę, twierdzi, że – paradoksalnie – papryczki wydobywają słodycz cytryny.

Składniki (na ok. 1,5 l słój):
10 cytryn,
¾ kubeczka gruboziarnistej soli,
Kora cynamonu (1-2 kawałki),
2 liście laurowe,
Łyżeczka ziaren pieprzu (albo 2-3 niewielkie kawałki suszonej chili)
.

Słój i zakrętkę trzeba wysterylizować – najlepiej w piekarniku (20 minut w temp. 100 stopni).
Cytryny porządnie szorujemy i moczymy przez 2-3 godziny w zimnej wodzie. Odkładamy 6 sztuk, a z reszty wyciskamy sok. Nacinamy pozostawione cytryny na krzyż do ¾ wysokości i napełniamy każdą z nich łyżeczką soli. Na dno słoja wsypujemy 2 łyżki soli, układamy w nim cytryny. W moim słoju nie mieściły się wszystkie cytryny w całości, więc dwie z nich przekroiłam wzdłuż na połowy, rozcięłam nie do końca i napełniłam każde rozcięcie solą. Dokładamy przyprawy i zalewamy całośc sokiem z cytryn. Na wierzch wsypujemy pozostałą sól. Gdyby sok nie zakrył cytryn (a powinny być całe zanurzone w płynie) dolewamy wrzątku. Odkładamy słój na miesiąc w ciemne i w miarę chłodne miejsce, co kilka dni lekko potrząsając słojem, by sól łatwiej się rozpuszczała.

Zobaczymy, co wyniknie z mojej pierwszej próby, obiecuję, że gdy się powiedzie, pojawią się przepisy na mój ukochany tadżin (tajine, tażin), czyli słynne marokańskie danie, któremu wyjątkowego smaku dodają właśnie kiszone cytryny. Świetnie pasują one do mięs i ryb, ale spróbuję też poeksperymentować z potrawami jarskimi.

Oprócz J. do przygotowania kiszonych cytryn zachęcił mnie ten blog.


poniedziałek, 21 lipca 2014

Masło ze świeżymi ziołami


To dla mnie także jeden ze smaków lata. Niby przez cały rok są dostępne zioła doniczkowe, ale te, które kupuję na targowisku, powiązane w małe pęczki, mają niezrównany aromat. I przekazują go dalej – połączony z prawdziwym masłem, dociera potem w zakamarki mięsa z grilla, ryby, świeżej, jeszcze ciepłej pajdy domowego chleba...
Możecie dodać swoje ulubione zioła, w mojej wersji nie zabraknie estragonu i odrobiny mięty. No i niestety, bo nadmiar soli nie jest zalecany, przyznaję, że lubię, gdy masło jest dość słone. Ale staram się, by chociaż była to morska sól.

Składniki:
300 g osełkowego masła,
2 łyżki soku z cytryny,
2 mniejsze, albo jeden b. duży ząbek czosnku,
Po łyżce posiekanych ziół: estragonu, bazylii, oregano, zielonej pietruszki.
½ łyżki posiekanej mięty,
Sól – do smaku (jeśli jest morska, gruboziarnista, to warto ją rozdrobnić – np. w malakserze),
Łyżka dobrej gotowej mieszanki suszonych ziół do masła (ważne, by były to same zioła, bez innych dodatków) – opcjonalnie
.

Do miękkiego masła dodajemy sok z cytryny i zmiażdżony czosnek, dosypujemy zioła i mieszamy. Suszone zioła – jeśli je dodajecie – trzeba najpierw namoczyć w odrobinie ciepłej wody i odstawić na chwilę. Lubię ich dodatek, bo dzięki niemu masło zyskuje dodatkową intensywność. Mieszamy, doprawiamy solą do smaku i odstawiamy przynajmniej na 2 godziny do lodówki, by masło nabrało odpowiedniego wyrazu.

Uwaga: zamiast cytryny można dodać łyżeczkę musztardy dijon. Interesującym dodatkiem będą też posiekane kapary (2 -3 łyżeczki).

niedziela, 20 lipca 2014

Makaron z tuńczykiem, pomidorami i groszkiem cukrowym


Niezawodny, prosty przepis, posiłek gotowy w ciągu kilkunastu minut, świeże warzywa i zioła, aromatyczne przyprawy – to cechy, które niezmiennie pociągają mnie w kuchni śródziemnomorskiej.
Wariacja na temat tradycyjnego „tonno e fagioli”, z makaronem pełnoziarnistym i sezonowym groszkiem cukrowym, albo fasolką szparagową, zamiast fasoli z puszki. Staram się zawsze mieć w zapasach kuchennych konserwę z tuńczykiem w oliwie, daje mi pewność, że zjem coś smacznego na śniadanie (pasta z białego sera, jajek i tuńczyka), obiad czy też kolację (spaghetti z sosem pomidorowym, tuńczykiem i warzywami).

Składniki (2-3 porcje):
½ paczki (500 g)makaronu pełnoziarnistego albo orkiszowego,
Oliwa,
Puszka tuńczyka w oleju,
1 większa cebula,
Puszka pomidorów,
1 łyżka sosu worcestershire (opcjonalnie, ale bardzo polecam!)
20-30 dag groszku cukrowego, albo fasolki szparagowej (ew. puszka czerwonej fasoli),
Świeża bazylia, tymianek, oregano,
Łyżeczka suszonych przypraw ( np.zioła prowansalskie),
Sól i pieprz,
Starty parmezan (albo inny ser dojrzewający) do posypania.


Gotujemy makaron (czas zależy od rodzaju makaronu). W drugim garnku zagotowujemy wodę i wrzucamy do niego umyty i oczyszczony z włókien groszek cukrowy, albo fasolkę – gotujemy ok. 8-10 minut. Na patelnię wlewamy 2-3 łyżki oliwy, cebulę kroimy w kostkę, wrzucamy ją na patelnię i mieszając smażymy do zeszklenia. Do cebuli dodajemy tuńczyka (bez oleju), dosypujemy suszone zioła. Mieszamy, dolewamy odrobinę wody i dusimy razem przez kilka minut. Odcedzamy groszek albo fasolkę – można pokroić je na mniejsze (2-3 cm) kawałki. Dodajemy do tuńczyka pomidory z puszki i groszek (fasolkę), zostawiamy na 5-8 minut na małym ogniu, mieszając od czasu do czasu. Gdy sos zbytnio zgęstnieje trzeba dolać nieco wody. Pod koniec doprawiamy do smaku solą, pieprzem, sosem worcestershire. Odcedzony makaron wrzucamy do sosu. Każdą porcję makaronu posypujemy startym parmezanem i świeżymi ziołami.

sobota, 19 lipca 2014

Sałatka arbuzowa z serem i bazylią


Sałatka świetna na upał,orzeźwiająca i sycąca. Połączenie sera z owocami – niby nic nowego, ale arbuz w tej roli? A dlaczego nie – skoro już kilkadziesiąt lat temu jedzono ogórki posmarowane miodem (nie testowałam, znam to z opowieści Cioci Zosi), arbuz z oliwą i dodatkiem sera nie powinien uchodzić za coś szczególnie wymyślnego.
Wypróbowałam wersje z fetą, serem gorgonzola i z delikatnym serem kozim. Najbardziej smakuje mi chyba ta ostatnia opcja, z prażonym słonecznikiem do posypania. Warto dodać sporo świeżej bazylii – świetnie pasuje do arbuza i jest kapitalnym urozmaiceniem kolorystycznym!

Składniki (3-4 porcje):
¼ arbuza średniej wielkości,
125 g fety (albo innego wymienionego powyżej sera),
2-3 łyżki prażonych pistacji do posypania (albo ziarna słonecznika, dyni, orzechów włoskich...),
Oliwa do skropienia,
20-30 listków bazylii (wolę więcej),
Cienko pokrojona w piórka czerwona cebula – opcjonalnie,
Ewentualnie – sól i pieprz (wg mnie nie są konieczne).


Miąższ arbuza kroimy w kostkę (z pestkami, czy bez – wasz wybór), wsypujemy do miski, dodajemy pokruszony ser, posiekane pistacje, bazylię, ew. cebulę. Skrapiamy oliwą, jeśli ktoś ma ochotę można doprawić solą i pieprzem. Najlepsza jest mocno schłodzona, ale jeśli ją przygotujemy wcześniej i umieścimy w lodówce, to oliwę dodałabym tuż przed podaniem.


czwartek, 17 lipca 2014

Ptysie, czyli PRL na słodko


PRL to również fajne wspomnienia, szczególnie z dzieciństwa. Dorośli mieli trudną codzienność na głowie, a dziecko myślało na przykład o tym, co dobrego Mama przyniesie z zakupów. W moim przypadku tym „dobrym” były wyjmowane w pośpiechu z szarej, papierowej torebki drożdżówki, ciepłe lody albo ptysie. Te ostatnie z dużą ilością białego, bądź lekko różowego, piankowego kremu. Do dziś rozczulają mnie cukiernie starej daty, w których można kupić takie ptysiowe „monstra”. A o tym, jak popularne to były ciastka, świadczy choćby scena z filmu „Jak to się robi?”, w której duet Maklakiewicz-Himilsbach prezentuje z właściwym sobie wdziękiem jak jeść ptysie (i nie tylko). Koniecznie trzeba to zobaczyć!

Cudna jest też etymologia słowa „ptyś” - bo choć brzmi ono swojsko, to pochodzi jednak od francuskiego „petit choux” wymawianego „pti szu” (dosł. „mała kapusta” - w nawiązaniu do kształtu). :)

Dziś więc na fali sentymentu przepis* na ptysie z piankowym, brzoskwiniowym kremem (podobnie smakowała owocowa pasta do zębów!). Wynalazłam nawet na tę okazję do zdjęć stosowny rekwizyt z epoki, w postaci talerza z krasnalem...

Składniki (na 12-14 sztuk ciastek średniej wielkości):

Ciasto
½ szklanki wody (125 ml),
60 g masła,
½ szklanki mąki pszennej,
2 jajka średniej wielkości (0/1)
.

Piankowy krem (ilość na połowę ptysiów, do drugiej połowy warto przygotować bitą śmietanę i świeże owoce).
¼ szklanki cukru pudru,
2 białka,
½ opakowania galaretki owocowej (wykorzystałam brzoskwiniową, ale np. dzięki wiśniowej uzyska się krem o różowym odcieniu),
½ szkl. wody (125 ml)
.

Masło wrzucamy do rondelka, dodajemy wodę, zagotowujemy. Do gorącego płynu wsypujemy mąkę i energicznie mieszamy łyżką, do momentu aż powstanie jednolita, szklista, odchodząca od ścianek masa (nie trzeba gotować przez cały czas). Wystudzone ciasto miksujemy z dodatkiem jaj, powinno być gładkie, plastyczne, miękkie. Przekładamy je do rękawa cukierniczego (końcówka-gwiazdka), ale można nakładać je na wyłożoną papierem blachę, także przy pomocy łyżki. Trzeba uformować niezbyt wysokie, foremne porcje, w dość dużych odstępach od siebie.









Pieczemy w temp. 200 stopni ok. 30-40 minut. Powinny być ładnie wyrośnięte, nieco zarumienione, zbyt blade mogą być surowe w środku. Dla pewności można je po upieczeniu przekroić i włożyć z powrotem do stygnącego piekarnika.

Galaretkę rozpuszczamy w gorącej wodzie, odstawiamy do wystygnięcia.
Mniejszy garnek umieszczamy w większym, w którym gotuje się niewielka ilość wody. Do mniejszego wrzucamy białka i cukier i ubijamy je na parze (ważne by garnek z białkami nie dotykał wrzątku!). Do sztywnej piany dodajemy tężejącą galaretkę, ubijamy do uzyskania gładkiej, piankowej masy. Napełniamy nią przekrojone ptysie. Jeśli masa jest za rzadka można wstawić ją na chwilę do lodówki – bardzo szybko stężeje. Gotowe ciastka posypujemy cukrem pudrem.
Jeśli nie tęsknicie za taką pianką i wydaje się wam czasochłonną fanaberią, można ptysie napełnić bitą śmietaną, albo kremem „karpatkowym” i dołożyć sezonowe owoce. A ponieważ proponowane w przepisie ciasto jest bez cukru, mogą powstać i wytrawne ptysie, np. z farszem grzybowym.

Uwaga: Ptysie z masą lub śmietaną szybko miękną i nie są już tak apetyczne. Warto napełniać je tuż przed zjedzeniem.

*Przepis pochodzi z bloga Doroty Świątkowskiej.



środa, 16 lipca 2014

Sałatka z grillowaną cukinią i orzechami


Miła, bo łatwa i smaczna, letnia przystawka bazująca na przepisie Yotama Ottolenghi’ego*. Świetna do zabrania na piknik, ogrodową imprezę i do pracy – jako lunch. Orzechy laskowe stanowią interesujący akcent – nie tylko ze względu na smak, ale i chrupiącą twardość. Sałatka bardzo zyskuje, gdy odpowiednio krótko grillowana cukinia zachowa sprężystość, a urozmaica ją także dodatek oryginalnego oleju – z orzechów albo pestek dyni.

Składniki (na 2 porcje):
2 młode, niewielkie cukinie,
Kilkanaście orzechów laskowych (lub pistacji),
1-2 łyżeczki octu balsamicznego,
2 łyżki oliwy,
Kilkanaście niedużych listków bazylii (świetnie, gdy uda się wymieszać zieloną i purpurową odmianę),
30-40 g wiórków parmezanu (albo innego twardego, dojrzewającego sera),
Łyżeczka oleju orzechowego, albo z pestek dyni (niekoniecznie),
Sól i pieprz.


Umytą i osuszoną cukinię kroimy na plastry o grubości ok. 1 cm. Wrzucamy je do miski i mieszamy z połową oliwy i odrobiną soli oraz pieprzu. Rozgrzewamy mocno patelnię grillową, umieszczamy na niej plasterki cukinii i grillujemy po 2 minuty z każdej strony. Przekładamy cukinię do miski i dodajemy do niej ocet balsamiczny. Orzechy laskowe wrzucamy na suchą patelnię i prażymy intensywnie przez kilka minut. Wysypujemy je na deskę, naciskamy płaszczyzną szerokiego noża i w ten sposób nie tylko je nieco rozgniatamy, ale także pozbawiamy łupiny (jeśli ją mają). Wystudzoną cukinię układamy na talerzu, posypujemy orzechami, listkami bazylii i parmezanem. Posypujemy solą i pieprzem, skrapiamy oliwą, albo olejem orzechowym czy dyniowym.

*Z książki „Plenty” (wyd. Ebury Press).





poniedziałek, 14 lipca 2014

Szpinakowce


Gdy gorąco, nie mogę znaleźć sobie miejsca, wszystko mnie irytuje. Nigdy się nie opalam, nie lubię słońca od zawsze i z wzajemnością. Nie jestem więc typem południowym, ale doceniam jedzenie z ciepłych rejonów. Proste, nie wymagające „stania przy garach” w upał. Takie jak szpinakowce, które z chłodnikiem, albo po prostu z kefirem, czy sosem tzatziki, stworzą lekki posiłek. Tak, znów idę na łatwiznę, nie robię sama ciasta francuskiego, kompletnie mnie to nie „kręci”. A już szczególnie dziś.

Składniki (9-10 szt.):
Opakowanie (230 g) gotowego ciasta francuskiego,
1/3 opakowania (250 g) fety,
250 g świeżego szpinaku,
Żółtko i mleko do posmarowania,
Sól, pieprz,
Sok cytrynowy,
Czosnek, posiekane kapary, albo oliwki – opcjonalnie,
Odrobina oregano, albo tymianku – najlepiej świeżych,
Sezam do posypania,
Oliwa.


Włączam piekarnik, by się nagrzał do temp. 190 stopni.
Rozgrzewam 2-3 łyżki oliwy na patelni, wrzucam wypłukany, świeży szpinak. Po kilku minutach dodaję do niego fetę (kapary, oliwki), doprawiam do smaku cytryną, ew. czosnkiem, przyprawami i posiekanymi świeżymi, albo suszonymi ziołami. Mieszam całość i gotuję do momentu, aż odparuje płyn (można też dosypać nieco bułki tartej).
Rozwijam na podsypanej leciutko mąką stolnicy rulon schłodzonego ciasta i szybko wykrawam metalową foremką kółka o średnicy 7 cm. Umieszczam połowę krążków na blasze wyłożonej papierem pergaminowym, nakładam farsz, przykrywam drugą połową, przy pomocy widelca zlepiam ze sobą obydwie części, przyciskając ich brzegi. Smaruję pierożki żółtkiem rozbełtanym z łyżką mleka, posypuję sezamem. Piekę w nagrzanym piekarniku do zezłocenia – ok. 20-25 minut.




Dziękuję :)

Dzisiaj mijają dwa miesiące od uruchomienia mojego bloga i tak się też złożyło, że "stuknęło" równocześnie ponad 4 000 wyświetleń! Bardzo, bardzo dziękuję wszystkim, którzy korzystają z moich przepisów i kibicują mi w tym przedsięwzięciu. I co prawda widać ostatnio, że wielu z Was jest na wakacjach, ale przecież wrócicie z nich w końcu i będziecie trochę głodni ;)... Jeśli tylko mogę mieć z tej miłej okazji jedno życzenie, to takie, byście odzywali się do mnie częściej. Bardzo liczę na opinie, komentarze, pytania - pod wpisami, na fb, wysyłane e-mailem. To ważne nie tylko dla mnie, ale i dla innych użytkowników.

Jeszcze raz dzięki wielkie i całuję Was tradycyjnie - prosto w serce :).
A tu muzyczne podziękowanie - wczoraj zobaczyłam koncert w tv i bardzo zatęskniłam za śpiewem tej Pani.

piątek, 11 lipca 2014

Kruche - marcepan - owoce


Ciasto jakie lubię najbardziej – szybko się pojawia i jeszcze szybciej znika. Znalazłszy przepis ucieszyłam się, że zużyję zalegający od Wielkanocy marcepan, na szczęście jeszcze do spożycia. Jedyne, co zmieniłam w stosunku do oryginalnego przepisu*, to jak zwykle zmniejszyłam odrobinę ilość cukru, wykorzystałam trzy rodzaje owoców, a nie jeden i posypałam wierzch płatkami migdałowymi. Miałam za mało moreli, więc dodałam borówki amerykańskie i poziomki. I to była bardzo dobra decyzja. Gdy wyjęłam ciasto z piekarnika, poczułam taki zapach, że natychmiast pochyliłam się nad blaszką, zamknęłam oczy i tkwiłam tak dłuższą chwilę... Czułam wszystkie zapachy osobno – migdałowe tło marcepanu, słodycz moreli, rześką borówkę i poziomkę – jak garść rozgrzanych słońcem, dojrzałych owoców, zerwanych prosto z krzaczka... Niesamowite wrażenie i niesamowite ciasto!

Składniki:
120 g masła,
100 g cukru,
240 g mąki,
2 żółtka (jajka 0/1),
100 g masy marcepanowej,
8 miękkich moreli,
Garść borówek amerykańskich,
Garstka poziomek,
Płatki migdałowe do posypania.


Włączamy piekarnik, by nagrzał się do 200 stopni, i przygotowujemy formę (20/30 cm, lub okrągłą – 25-28 cm), wykładając ją pergaminem. Wrzucamy składniki ciasta (schłodzone masło, cukier, mąka, żółtka) do malaksera. Miksujemy krótko - do uzyskania konsystencji okruchów. Odkładamy 3-4 łyżki ciasta, resztę wsypujemy do formy, wylepiamy nim dokładnie spód. Na tarce o dużych oczkach ścieramy marcepan, posypujemy nim ciasto. Układamy na wierzchu przepołowione morele (wnętrzem do góry), posypujemy borówkami i poziomkami. Na owoce sypiemy okruszki ciasta i na końcu – płatki migdałowe. Wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy ok. 30-35 minut.
Studzimy w formie przez 15 minut, następnie przekładamy do wystudzenia na kratkę.

*Na podstawie przepisu z książki „White Plate. Słodkie” Elizy Mórawskiej.



środa, 9 lipca 2014

Granita di limone


Rodzaj sorbetu, tylko o grubszej, kryształkowej strukturze. Wynalazek włoski, gaszący świetnie pragnienie i przynoszący ulgę, gdy powietrze ma gęstość budyniu, ale i poprawiający nastrój – i to nie tylko wtedy, gdy uzupełnimy go o procenty... :).
Włosi uwielbiają cytryny i mają – pewnie uzasadnione – przekonanie, że te, które rosną w słońcu Italii są najlepsze. Jednak przy odrobinie wyobraźni, nawet jeśli zrobimy granitę z takich przeciętnych cytryn, kupionych w markecie, jej smak przeniesie na wybrzeże Amalfi, do nadmorskich kafejek i mobilnych budek z lodami, w których pracują wiekowi, ubrani na biało „gelatai”, a zimne sorbety i lody produkują równie wiekowe maszyny...












Polecam granitę także jako dodatek do drinków. Połączenie jej z resztką ubiegłorocznej aroniówki okazało się rewelacją! Mocno kwaśna słodycz świetnie równoważy ciężką, specyficzną nutę aronii, tworząc zupełnie nową, obłędnie pyszną jakość... Wyobrażam sobie, że i z rumem i z brandy, a nawet ze zwykłą „siwuchą”, granita stanie się przebojem niejednej imprezy :).
Metoda przygotowania jest identyczna jak w przypadku granity kawowej.

Składniki (na 4 duże porcje):
½ l wody,
300 g cukru,
½ l soku cytrynowego (powstaje z ok. 6-8 sporych cytryn),
Otarta skórka z cytryny.


Do rondelka wlewamy wodę i wsypujemy cukier. Mieszamy i gotujemy na małym ogniu ok. 10 min – do momentu aż cukier się rozpuści, a syrop nieco się zredukuje. Odstawiamy do ostudzenia.
Sok przecedzamy i dodajemy go do wystudzonego syropu. Po wymieszaniu wlewamy całość do blaszki, albo plastikowego pojemnika i postępujemy zgodnie ze wskazówkami dotyczącymi granity kawowej.
Granitę można przygotować także w maszynie do lodów, ale nie rozdrabniamy jej tak mocno jak sorbet, czy lody.

Przepis Gennaro Contaldo pochodzi z książki „Dwaj łakomi Włosi” (wyd. Muza SA).
Zdjęcia retro: www.maestrigelatieri.info, www.gelatoitaliano.it.




wtorek, 8 lipca 2014

Sałatka z grillowanym bakłażanem i makaronem


Bardzo przyjemna sałatka, do przygotowania właściwie w ciągu całego roku. Choć latem, zjedzona w ogrodzie, uprzyjemniona kieliszkiem wina, z pewnością wyda się smaczniejsza... Ważny jest dodatek dobrej oliwy, albo innego, wyrazistego i zdrowego tłuszczu – z pestek dyni, albo mojego ulubionego ostatnio – lnianego.

Składniki (2-3 porcje):
1 średni bakłażan,
Duża garść drobnego makaronu pełnoziarnistego np. farfalline,
6-8 oliwek,
60-70 g fety albo wędzonego twarogu,
8-10 suszonych pomidorów,
Świeża bazylia i rozmaryn,
Garść prażonych pestek dyni,
Olej lniany (oliwa z oliwek, olej z pestek dyni),
Krem/ocet balsamiczny,
Sól i pieprz.


Bakłażana kroimy w ok. 0,5 cm plastry – wrzucamy na skropioną oliwą patelnię grillową, posypujemy rozmarynem (kilka małych gałązek) i grillujemy do lekkiego zbrązowienia. Makaron gotujemy „al dente”, kroimy oliwki i suszone pomidory. Na talerz wykładamy plastry bakłażana i odcedzony makaron, dodajemy oliwki i pomidory. Posypujemy solą i pieprzem. Kruszymy na wierzch ser, dorzucamy pestki dyni i porwane listki bazylii. Przed podaniem polewamy oliwą/olejem i kremem balsamicznym.


niedziela, 6 lipca 2014

Sernik Manhattan


Ten sernik umieściłam wysoko w swoim prywatnym rankingu. Kremowy, zwarty (świetnie się go kroi!), mocno waniliowy i mało słodki. Szczególnie ta ostatnia cecha jest według mnie istotna, bo uważam, że nadmiar cukru zabija smak sernika. W końcu w tym cieście właśnie ta delikatna, kwaskowa, „podkręcona” w tym przypadku dodatkowo polewą z kwaśnej śmietany, nuta sera, decyduje o jego wyjątkowości! Jeśli komuś będzie brakować słodyczy można wierzch posypać cukrem pudrem. Nowojorska klasyka*, elegancja smaku i wyglądu.

Składniki :
Na spód
250 g ciastek typu digestive,
1 łyżka nutelli,
75 g masła.

Masa serowa
650 g sera (gotowy, taki z wiaderka będzie OK, ale nie może być wodnisty),
250 ml śmietany 30%,
1,5 łyżki mąki ziemniaczanej,
4 jajka,
120 g cukru (ok. ½ szklanki) + 2 łyżki cukru z prawdziwą wanilią,
3 łyżeczki ekstraktu waniliowego (jeśli go nie macie dodajcie więcej cukru z prawdziwą wanilią).

Polewa
200 ml kwaśnej śmietany (18 %),
1-2 łyżki cukru pudru,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (albo cukier z prawdziwą wanilią, ale wtedy trzeba zmniejszyć dodatek cukru pudru).


Roztapiamy masło, lekko przestudzone dodajemy do ciastek razem z nutellą – i przy pomocy malaksera – łączymy te składniki ze sobą, aż powstanie masa o konsystencji mokrego piasku. Wsypujemy ją do formy (21/32 cm), albo tortownicy (23-25 cm) wyłożonej papierem pergaminowym i wstawiamy na pół godziny do lodówki.
Nagrzewamy piekarnik do temp. 180 stopni.
W misce umieszczamy ser i miksujemy go ok. minuty, potem dosypujemy cukier, dodajemy mąkę, jajka – wbijając je po kolei, ekstrakt waniliowy i na końcu wlewamy śmietanę. Ważne, by miksować niezbyt długo, jedynie do uzyskania gładkiej, jednolitej masy. Zbyt długie miksowanie powoduje wtłoczenie dużej ilości powietrza do masy, w konsekwencji ciasto mocno urośnie, a potem spektakularnie opadnie... Ten sernik rośnie nieznacznie, ale też nieznacznie opada, powinien być po wystudzeniu równy i o takiej wysokości jaką miał przed wstawieniem do piekarnika. Masa może wydać się wam zbyt płynna, rzadka – bez obawy, taka ma być. Wylewamy ją na ciasteczkowy spód, wygładzamy powierzchnię i wstawiamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy ok. 10 minut, a potem zmniejszamy temperaturę do 150 stopni i pieczemy jeszcze ok. 45-50 minut. Po upływie tego czasu sprawdźcie – sernik powinien być sprężysty, lekko uginający się pod palcem. Studzimy sernik w lekko uchylonym piekarniku . Gdy wystygnie pokrywamy go masą śmietanową, powstałą poprzez lekkie ubicie trzepaczką śmietany, cukru i ekstraktu waniliowego. Umieszczamy sernik na całą noc w lodówce.
Dodatkiem do ciasta mogą być sezonowe owoce.
Przed podaniem można sernik posypać też cukrem pudrem.
Uwaga: jeśli lubicie cytrynową nutę, dodajcie do masy serowej przed pieczeniem zamiast ekstraktu waniliowego startą skórkę i sok z jednej cytryny.

*Na podstawie przepisu Erica Lanlarda („Home Bake”, wyd. Mitchell Beazley).



piątek, 4 lipca 2014

Consumela. Opowieść kulinarna cz. 5

Ten odcinek jest ostatnią częścią napisaną kiedyś. Następne będą – mam nadzieję – dopiero powstawać.

To nie był dobry dzień. Zaczął się od czyszczenia patelni po pozostałościach omletu, który się z niewiadomych przyczyn nie chciał przewrócić na drugą stronę.
Consumela zadumała się nad patelnią, nabierającą z minuty na minutę blasku.
„Czy już nic mi się nie uda ugotować, czy też to wina jajek nie spełniających zapewne norm Unii Europejskiej?*” - myślała. Z odrętwienia wyrwało ją odbicie twarzy Antonia w błyszczącej patelni, dziewczyna krzyknęła, patelnia spadła na podłogę. Hałas metalu uderzającego w kamienną posadzkę nie był w stanie zagłuszyć łkania biedaczki. Ukochanego widziała wszędzie - nawet jędrność makaronu ugotowanego “al dente” przyprawiała ją o utratę zmysłów.
- Dość!!! Czas pomyśleć o kimś kto mnie naprawdę kocha!
Ale trudno było w pamięci znaleźć Consumeli mężczyznę, który wielbiłby ją li tylko za smukłą talię, krucze włosy, pierś bujną i falującą, elegancję ruchów i bystrość umysłu. Wszyscy oczekiwali od niej jedynie strzelistych porów zapiekanych pod beszamelem, błyszczących głębokim fioletem grillowanych bakłażanów i piersi indyczych zdobnych rodzynkami...

Lecz – tak, tak! Był ktoś, kto zjadłby z jej ręki nawet owsiankę na wodzie, okraszając ją bezinteresownie dobrym słowem. Dziadek Rodrigo! Ukochany dziadek, którego strzała Amora trafiła nieszczęśliwie we wczesnej młodości, a który to w nielicznych przerwach pomiędzy atakami melancholii dochował się trójki dzieci. Gdy wnuczka proponowała mu kawał pieczystego, brał ją za rękę, patrzył w twarz i szeptał: “te oczy, te oczy...”. Nigdy nie domagał się ani mięsiw, ani sałatek, czy zup, ale Consumela wiedziała czym sprawi mu przyjemność.
Narzuciła w pośpiechu sweter, puściła się pędem przez ulice, niewiele brakowało a potrąciłby ją samochód, w którym – choć może to tylko się jej zdawało – zobaczyła roześmianego Antonia.
Na szczęście udało się jej zdążyć na autobus. Na drugim końcu miasta był maleńki sklepik z cudacznymi przysmakami, jego właścicielka mówiła z dziwnym, obcym zaśpiewem. Niektóre słowa: kaszanka, kiełbasa, słonina brzmiały miękko, a niektóre całkiem swojsko: salceson, krupy gryczane, tatar. - Una kashanka, por favor! – poprosiła Consumela.

Wróciła do domu z zawiniątkiem, sprawdziła czy dziadek jest w domu. Po chwili na wyszorowanej patelni wylądowały ciemne krążki poprzetykane drobinkami kaszy. Na drugiej patelni zaskwierczał tłuszcz i piórka cebuli nabierały na nim złotej miękkości. Gdy zapach stał się intensywniejszy Consumela usłyszała ciche kroki na schodach. Szybko obrała aromatyczne, kruche jabłko, pokroiła je na cieniutkie plasterki, podobny los spotkał duży ząbek czosnku. Cebulę wyłożyła na kaszankę, na wierzch położyła pokrojone jabłko i czosnek, posypała wszystko majerankiem i pieprzem. Zmniejszyła ogień, przykryła patelnię pokrywką i czekała, aż krwista kaszanka połączy się z sokiem jabłka, aromatem czosnku i cebuli, goryczką majeranku, korzenną ostrością pieprzu.
Wzruszony dziadek Rodrigo stał już przy drzwiach kuchni.

Gdy wyławiał chlebem z talerza resztki przysmaku, a potem nieco zasapany i zarumieniony wspominał z rozmarzeniem Elenę z dalekiego kraju (“te oczy, te oczy...”), Consumela rozpamiętywała swoje uczucie do Antonia. „Moja miłość jest jak ta kaszanka - bujna, soczysta, napęczniała od aromatów i doprawiona goryczą”. Znów usłyszała silnik samochodu, który zawarczał jak “rrr” w ustach Antonia. Ale podobnie jak wiarołomny kochanek, pojazd tylko nadymił, pohałasował i pojechał dalej.




Cdn. D.

*Kilkanaście lat temu to był gorący temat. Tym bardziej, że gdy to pisałam Polska nie była jeszcze członkiem UE…