poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Szarlotka Barbarella


Niosłam do domu cztery jabłka i już czułam jesienny smak smażonych w cieście owoców... Ale zmieniłam decyzję. Postanowiłam przetestować wytrawny wynalazek, który wałkuję ostatnio na okrągło z różnymi warzywami, tylko w wersji słodkiej.
To chyba jedna z najszybszych szarlotek, ze skąpą ilością ciasta, taka rudo-złota, zmysłowo połyskująca, niezbyt słodka, ale nadzwyczaj aromatyczna. Na cześć jednej z moich ulubionych bohaterek filmów zakazanych, a przez to dobrze wspominanych i długo pamiętanych, nazwałam ją... Barbarella*!
A jak oglądałam w dzieciństwie filmy niedozwolone? Jak wielu z was – ekran telewizora odbijał się w meblościance na wysoki połysk. ;)

Składniki (na formę o średnicy 23-25 cm):

4 jabłka średniej wielkości (odmiana miękka i krucha, mało soczysta),
Łyżka złocistego cukru trzcinowego,
Odrobina masła (ok. 1 łyżki),
2 jajka (zerówki/jedynki!),
3 łyżki śmietany 18 proc.,
2 łyżki majonezu (tak, tak – nie pomyliłam się!),
4 łyżki mąki orkiszowej typ 700 (zwykła też może być),
1 łyżeczka proszku do pieczenia,
Łyżka kaj
maku z puszki,
Cynamon.


Na wierzch
Łyżka miodu,
2 kopiaste łyżki zmielonych orzechów (laskowych albo włoskich).


Jabłka obieramy, kroimy na pół, następnie na cienkie plasterki. Połówkę jabłka zostawiamy.
Ceramiczną formę posypujemy cukrem, stawiamy ją na mały gaz, gdy cukier zacznie się lekko przypalać dodajemy małe kawałeczki masła. Mieszamy lekko i zdejmujemy z gazu. Wykładamy formę jabłkami, układając je promieniście. Posypujemy leciutko cynamonem.
Jeśli nie mamy ceramicznej formy, można na patelni stopić cukier z masłem i przełożyć go równomiernie do formy, którą dysponujemy.
Włączamy piekarnik, by się nagrzał do temp. 190 stopni.
Do miski wrzucamy wszystkie składniki na ciasto: jajka, śmietanę, majonez, mąkę, proszek do pieczenia, kajmak. Mieszamy szybko, ale dokładnie, składniki powinny utworzyć jednolite ciasto.
Nakładamy je cienką warstwą na jabłka i wstawiamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy ok. 25-30 minut – wierzch porządnie się przyrumieni.
W czasie, gdy ciasto się piecze, na patelni umieszczamy miód, pozostawioną połówkę jabłka pokrojoną w drobną kostkę i orzechy. Przesmażamy ok. 5-7 min na małym ogniu, wyłączamy.
Wyjmujemy gorące ciasto z piekarnika, dajemy mu odpocząć 5 minut. Lekko podważamy łopatką brzegi, przykładamy do formy duży talerz, albo paterę (pamiętajcie o uchwytach kuchennych!) i... hop! Odwracamy! Moje ciasto pięknie się odwróciło, prawie nic nie zostało w formie. Jeśli coś przywrze, to po prostu łopatką przekładamy na ciasto.
Dekorujemy wierzch masą miodowo-orzechowo-jabłkową i można jeść. Ciepłe. Pachnące. Rozpływające się w ustach.
























*To jest właśnie zjawiskowa, filmowa Barbarella, czyli Jane Fonda (film w reż. Rogera Vadima z roku 1968, nakręcony na podstawie komiksu Jean Claude’a Foresta).

niedziela, 21 sierpnia 2016

Krumkake, czyli przepis na wafle. Cz. 2


Waflownica przygotowana, przepisy znalezione w internetach polskich i zagranicznych.
Dwie pierwsze receptury okazały się porażką, kilka innych odstręczyło mnie ilością tłuszczu, cukru i proszkiem do pieczenia... Chciałam, żeby przepis był prosty, a efekt – może nie tak spektakularny jak słynne oblaty karlsbadzkie (ktoś z was jadł?), ale choć odrobinę urodą i smakiem podobne.
Ale zanim podam przepis - wg mnie - idealny, słów kilka o technologii.
Sprzęt, który kupiłam jest stary i nadaje się do wykorzystywania tylko na tradycyjnych kuchenkach gazowych. Jeśli ktoś ma inne płyty kuchenne, niestety musi zaopatrzyć się w elektryczny sprzęt do robienia wafli. I wtedy będzie musiał dostosować przepis do swojej waflownicy.
Oprócz ciasta, trzeba przygotować zabierając się za tradycyjną, dawną metodę, porządną łapkę kuchenną, miseczkę z odrobiną oleju i pędzel do smarowania, drewnianą łopatkę do zdejmowania wafli i niewielką chochelkę. Oraz siłę i cierpliwość.

Uwaga – to urządzenie uzależnia.
Ja kompletnie oszalałam na punkcie norweskiego starocia. Wypiek wafli jest czymś niesamowicie przyjemnym, choć dość długo trwa, a do dźwigania żeliwa trzeba mieć siłę.
Powstaje coś jedynego w swoim rodzaju, każdy wafelek ma swoją historię, to nie maszyna działa, tylko człowiek, który - a to nałoży za dużo ciasta, a to przytrzyma za długo na ogniu, a to skubnie koronkowy brzeg , bo przecież trudno mu się oprzeć... W ciągu godziny powstanie spory stosik wafli. Nie zmieniają swojej konsystencji, po tygodniu są równie pyszne jak w dzień wypieku. Pachną obłędnie, są odpowiednio twarde i w sam raz kruche, nie rozpadają się na mnóstwo kawałeczków, chrupią przyjemnie, nie rozmiękają za szybko, gdy nałoży się na nie owoce, jogurt, bitą śmietanę, lody...
I choć w sklepach znajdziecie różne wafle, również i takie, które producent nazywa „oblatami”, to jednak takich jak te nie ma nigdzie. Kojarzą mi się z elfickimi lembasami, znanymi z „Władcy Pierścieni” Tolkiena, może trochę za sprawą tego wyjątkowo ładnego wzoru odciskającego się na każdym wafelku. W dodatku mogą pełnić podobną rolę, bo podobnie jak Frodo i Sam, zabrałam je ze sobą w podróż i naprawdę się przydały.

A skąd przepis? A od pani Monatowej, z książki sprzed ponad stu lat, o której pisałam tutaj.

Coś mnie tknęło, by do niej zajrzeć i udało się wśród setek pożółkłych i rozsypujących się kartek znaleźć tę właściwą. Autorka nazywa wafle andrutami, natomiast nazwę wafli zarezerwowała dla czegoś, co wygląda mi na gofry... W każdym razie przełożywszy litry i funty na bliższe nam jednostki, przepis przetestowałam i efekt bardzo mnie uradował.
Z proporcji podanej przez Marię Monatową wyjdzie pewnie z 65-70 wafli w mojej waflownicy, dlatego podaję wersję zmniejszoną i odrobinkę „podrasowaną”.

I namawiam bardzo do domowego waflowania. :)







Składniki (na 18-20 wafli o średnicy 12-14 cm):

Szklanka mąki + 3 łyżki (mieszam pół na pół zwykłą z orkiszową typu 700),
Szklanka mleka (mieszam zwykłe mleko z migdałowym, albo ryżowym – również po połowie),
30 g cukru (może być trzcinowy),
1 żółtko,
Odrobina roztopionego masła, albo oleju kokosowego (1/2 -1 łyżeczka),
Pół płaskiej łyżeczki mielonego kardamonu.


Mąkę przesiewamy. Mieszamy wszystkie składniki ze sobą przy pomocy miksera. Powstanie ciasto podobne do naleśnikowego, ale gęstsze. W międzyczasie włączamy gaz i na mały palnik kładziemy waflownicę. Powinna porządnie się nagrzać z jednej i z drugiej strony – dłoń ułożona kilka centymetrów nad powierzchnią powinna odczuwać mocne ciepło. Mały palnik jest wskazany – może i trwa to dłużej, ale wafle powstają w sam raz, trudniej je przypalić.
Warto wyłożyć wcześniej kuchenkę folią aluminiową, uniknie się czyszczenia jej z pozostałości po cieście. Smarujemy obydwie płaszczyzny delikatnie olejem (można co jakiś czas powtarzać tę czynność). Nabieramy niewielką ilość ciasta (w moim przypadku jest to pół małej chochelki) i wlewamy je na środek jednej z części. Przykrywamy górną częścią i opiekamy ok. pół minuty, potem przewracamy na kolejne pół minuty na drugą stronę. Przekładanie waflownicy będzie łatwiejsze, gdy przy pomocy łapki chwycimy ją jedną dłonią u nasady, przytrzymując drugą dłonią uchwyt.
Gotowe wafelki zdejmujemy drewnianą łopatką i układamy na talerzu.
Na razie nie eksperymentuję, muszę się nacieszyć tym przepisem, ale przyjdzie pewnie czas na wafle z innej niż pszenna mąki, z dodatkiem przypraw, wytrawne zamiast słodkich...




czwartek, 18 sierpnia 2016

Przyprawa Al Pachino, czyli Mała Sycylia we Wrocławiu


W październiku ubiegłego roku pisałam na blogu, że marzę o własnej uprawie pomidorków z Pachino, pochodzących z Sycylii. Marzenie się spełniło, balkon zapełnił gąszcz dwunastu krzaków wyhodowanych z nasionek.
Ale – tak bywa – gdy gałęzie uginały się od zielonych pomidorów, przyszło jakieś choróbsko i z dwunastu krzaków pozostały mi trzy... Zebrałam ostatnio pierwszy plon – zbyt mało, żeby naprawdę poczuć ich smak, ale na tyle dużo, by spróbować zachować go na dłużej.
Przekrojone na pół pomidorki wysuszyłam w piekarniku, obsypane lekko gruboziarnistą solą. Suche stały się nadzwyczaj kruche i tak pyszne, jakby aromat zwielokrotnił się, wspomagany dodatkowo słonawą nutą. Wymieszałam je z czosnkiem w płatkach, suszonym czosnkiem niedźwiedzim i gotową przyprawą toskańską i zmieliłam przy pomocy malaksera.
Mam teraz fantastyczną, własnej produkcji przyprawę do dań kuchni śródziemnomorskiej. Wsypię ją do szklanego słoiczka z młynkiem i przez długi czas będę cieszyć się tym skromnym bo skromnym, ale jednak darem natury.
A z kilku pomidorków znów zostawię nasiona i za rok spróbuję raz jeszcze.
Bo nie wolno się poddawać – taka jest dewiza wrocławskiego klanu Sycylijczyków. :)

niedziela, 14 sierpnia 2016

Krumkake, czyli o norweskiej waflownicy. Cz. 1


Naczynia, formy, specjalne urządzenia – one też tworzą klimat kuchni. Co więcej – często wyglądają od lat w sposób niezmieniony i służą przez cały czas – choć często zastępowane są przez elektryczne, unowocześnione odpowiedniki.
Pijemy kawę przygotowaną w tygielkach, makaron domowy przepuszczamy przez starodawne (albo stylizowane) maszynki, używamy foremek do ciast sprzed wielu, wielu lat. Nostalgia? Moda? Szacunek dla tradycji? Wszystkiego po trochu.
Jestem fanatyczką takich sprzętów, ale nie w charakterze kulinarnego skansenu, tylko czegoś nadal użytecznego. Ze szczegółami opiszę więc historię mojego kolejnego „łupu”, bo jest tego wart. Poza tym lubię pisać. :)

Oszczędzę wam historii poszukiwań i przejdę od razu do chwili odbioru ogromnej, ciężkiej paki. Od poczty do domu niemal z nią biegłam, wpadłszy do mieszkania rzuciłam wszystko, chwyciłam nożyce i zaczęłam dobierać się do zawartości.
A nie było to proste.
Paczka została oklejona kilometrami taśmy, z taką starannością, jakby ktoś wiedząc o mojej dzikiej, kulinarnej żądzy, specjalnie w ten sposób zapakował i wyobrażając sobie moją narastającą furię, miał sadystyczną satysfakcję, jak - nie przymierzając - Gordon Ramsay rugający kucharza grubymi słowami za niedosmażony stek.
Gdy przebiłam się przez dubeltową tekturę, musiałam zanurkować w papierowych kulkach, setkach papierowych kulek zwiniętych z precyzją godną Detektywa Monka. Po chwili pokój był nimi usłany, z czego skwapliwie skorzystały koty, od dłuższego czasu przypatrujące się szaleństwu swojego człowieka.
Moim oczom ukazała się kolejna, tym razem styropianowa paczka, oklejona bezlitośnie kolejnymi paskami taśmy. Przyznaję – przecięłam w jednym miejscu, rozrywając następnie styropian z miną wściekłego Jasia Fasoli. Ubawiła mnie ta projekcja, śmiałam się w głos, wyjmując ze środka zawartość, której poszukiwałam i pragnęłam od miesięcy. Położyłam na stole i patrzyłam.
Przez wiele lat musiała służyć – w domu norweskim, albo jakimś innym, bo czas odcisnął na niej swoje pociemniałe od ognia piętno. Z wdzięcznością pomyślałam o właścicielach i sprzedawcy, za to, że nie próbowali czyścić żeliwa jakąś chemią. Wzorki wewnątrz nie zatarły się, nie było widać ani śladu rdzy.
Waflownica – bo jak inaczej nazwać ten sprzęt, który od dziesięcioleci wygląda tak samo. W Norwegii można już oczywiście kupić elektryczne jej wersje, ale zasada działania pozostaje wciąż taka sama. Na rozgrzaną część wlewa się ciasto, przykrywa drugą, gorącą częścią i już po chwili mamy gotowy wafelek, czyli krumkake - przyrumieniony, cały we wzorkach, chrupiący miło pod zębami. Można go zwinąć w rożek i napełnić owocami, lodami, bitą śmietaną, można - ot tak po prostu – schrupać bez niczego.
Szukałam waflownicy w czeluściach internetu dość długo, choć można kupić taki staroć na e-bayu, wolałam prostszą i krótszą drogę. Wybaczcie więc, że o waflach będzie w odcinkach, ale to tak jak z wszystkim na co się długo czeka i co bardzo cieszy – celebruje się każdą chwilę...

PS. Sprzedawcy wystawiłam na portalu aukcyjnym komentarz najlepszy z możliwych. Również za zapakowanie produktu.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Jagodzianki z serem


Inne niż takie klasyczne, nadmorskie jagodzianki. Delikatniejsze i z kremowym dodatkiem sera, idealnie współgrającym z kwaskową słodyczą jagód. Można każdą bułeczkę ułożyć oddzielnie na blasze, ja poprzytulałam je do siebie, bo lubię odrywać po kolei, by przyjrzeć się tej jedynej w swoim rodzaju, apetycznej strukturze ciasta drożdżowego.

Kubek gorącej kawy z mlekiem, jagodzianka i lato, które znika coraz szybciej... Nie w takim tempie jednak, jak te drożdżówki.

Składniki (na 14 szt.):
½ kg mąki (pół na pół zwykła z orkiszową typ 700, może też być jeden z rodzajów mąki),
12 g suszonych drożdży,
200 ml mleka,
2 jajka
60 g masła,
3 łyżki cukru trzcinowego
2 łyżki gęstej, kremowej śmietany (im tłustsza, tym lepiej),
Pół łyżeczki soli,
Odrobina mielonego kardamonu (mniej niż pół łyżeczki).
3 filiżanki jagód,
4 płaskie łyżki cukru trzcinowego,
200 g serka kremowego (może być też mascarpone),
Rządek tabliczki białej czekolady,
1 jajko,
Prawdziwa wanilia z jednego strączka (opcjonalnie).


Do posmarowania i posypania
Kilka łyżek borówek amerykańskich,
Roztrzepane jajko
Cukier perłowy.


Masło roztapiamy, dolewamy mleko, dodajemy śmietanę, cukier(3 łyżki) i jajka. Mieszamy energicznie do połączenia składników. Mieszanina powinna być delikatnie ciepława.
Do mąki wsypujemy drożdże i sól. Do misy miksera wsypujemy mąkę, dodajemy płynne składniki i włączamy mikser (z dołączonym mieszadłem do gęstych ciast). Miksujemy na średnich obrotach, aż ciasto będzie jednolite, elastyczne i zacznie odchodzić od ścianek misy. Przekładamy ciasto do miski posypanej lekko mąką, przykrywamy ją ściereczka i odstawiamy do wyrośnięcia – na ok. godzinę.
W międzyczasie jagody przesmażamy z cukrem, aż stracą sok i zmienią konsystencję.
Do sera dodajemy startą na drobnej tarce czekoladę, wanilię i jajko – mieszamy przy pomocy widelca do połączenia składników.
Ciasto wykładamy na stolnicę, formujemy w wałek i dzielimy na 14 części (po ok. 63-65 g każda).
Układamy je w formie (moja – okrągła do pizzy o śr. 30 cm), przykrywamy ściereczką. Gdy nieco podrosną, robimy w każdej zagłębienie – np. przy pomocy denka niewielkiej szklanki. W każdym umieszczamy przesmażone jagody, na to nakładamy masę serową i na wierzch dajmy po kilka borówek. Brzegi ciasta wokół wgłębienia smarujemy roztrzepanym jajkiem, posypujemy całość odrobiną cukru perłowego.
Wkładamy do piekarnika nagrzanego do temp. 190 stopni i pieczemy ok. 25 minut.

Zainspirował mnie przepis na bułki z malinami z książki Doroty Świątkowskiej „Moje wypieki i desery”.






środa, 10 sierpnia 2016

Makaron z kapustą, czyli łazanki na skróty


Bardzo rzadko korzystam z gotowych potraw w słoiczkach. Ale dla jednej od lat robię wyjątek, choć też niezbyt często. Bez względu na porę roku, nawet latem, gdy tak dużo świeżych warzyw, nagle przychodzi gwałtowna ochota na łazanki z kiszoną kapustą. Nie wiem z czego wynika, czy to sentymentalny powrót do smaku barów PRL-u, czy po prostu chęć zjedzenia czegoś sycącego.
W każdym razie na takie okazje miewam w szafce słoiczek zasmażanej kapusty, nazwanej przez producenta „babciną”. Lubię jej konsystencję, kwaskowość, nie przeszkadza mi, że to nie jest przygotowany w domu dodatek.
Gotuję więc makaron – wolę fikuśne kokardki niż klasyczne łazanki. W zależności od tego, co mam – dodaję do kapusty grzyby (leśne, pieczarki, kurki), suszone śliwki albo żurawinę, zieleninę, paprykę słodką, zioła, przyprawy.
Łączę kapustę z dodatkami z makaronem, dodaję odrobinę maggi, coś zielonego – i na jakiś czas mam spokój.
Tym razem wzięło mnie, gdy miałam w domu świeżą paprykę i suszone pomidory.

Składniki (2-3 porcje):
Ok. 200 g suchego makaronu (farfalle, łazanki),
Słoik (480 g) kapusty zasmażanej,
1 duża papryka (dowolny kolor),
8-10 suszonych pomidorów (ze słoiczka),
Świeży majeranek, tymianek, oregano i rozmaryn (do wyboru, albo wszystkie razem, w proporcji jaką lubicie),
½ łyżeczki pieprzu ziołowego,
Garść natki pietruszki,
Kilka listków lubczyku (opcjonalnie),
Płaska łyżeczka cukru (albo miodu),
Maggi – do smaku,
Olej rzepakowy,
Sól, pieprz – do smaku.


Makaron gotujemy al dente.
Kroimy oczyszczoną paprykę w kostkę średniej wielkości, a pomidory – w paski.
Na patelnię wlewamy odrobinę oleju, wrzucamy na nią paprykę i – mieszając – smażymy na niewielkim ogniu, aż zmięknie i się zeszkli (ok. 5-7 minut). Dorzucamy pomidory i cukier, mieszamy i dusimy jeszcze 2 minuty. Dodajemy kapustę ze słoiczka, doprawiamy ziołami, posiekaną natką pietruszki, solą, pieprzem ziołowym i normalnym. Mieszamy przez chwilę i na koniec skrapiamy maggi.
Odcedzony makaron umieszczamy na talerzach, nakładamy na środek kapustę z warzywami, posypujemy listkami lubczyku i tymianku.
I jest konkret.



piątek, 5 sierpnia 2016

Sernik z białą czekoladą i marakują


Do tego sernika trochę się zbierałam. A to nie miałam wystarczająco dużo marakui, a to zapomniałam o czekoladzie, a to znów było za gorąco na pieczenie. Ale w końcu się udało. I efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Sernik jest delikatny jak puch, ma piękny, słoneczny kolor, pachnie jak urlop na egzotycznej, pełnej kolorów wyspie, a jego smak unosi ponad ziemski padół i wszelkie troski oddala...
Ale - nie będę udawać, że jest dietetyczny i że powstaje w 15 minut.
Najlepiej rozłożyć sobie jego przygotowanie na dwa dni: jednego przygotować spód i owoce, a drugiego zrobić resztę.
I jeszcze jedno – ciężko go ukroić ładnie. Tak, by wyglądał jak wyjęty wprost ze zdjęcia w książce kulinarnej.

Tylko, że te wszystkie niedogodności tracą kompletnie znaczenie. Po pierwszym kęsie.

Składniki (na ciasto o średnicy 20 cm):

Spód
120 g ciastek typu digestive,
50 g roztopionego, przestudzonego masła.

Masa serowa
200 g kremowego serka (u mnie to był „Mój ulubiony” z Wielunia),
250 g mascarpone,
125 g białej czekolady,
125 ml śmietanki kremowej 30 proc.
4 łyżki złocistego cukru trzcinowego (jedną łyżkę można zastąpić cukrem z prawdziwą wanilią),
4 jajka (z wolnego wybiegu - 0/1) – oddzielamy żółtka od białek,
125 ml miąższu marakui (nie wyszło mi tyle z 5 owoców, więc część uzupełniłam przetartą na sicie, dojrzałą nektarynką).
Na wierzch
1 marakuja,
Listki i kwiatki mięty.


Czekoladę dzielimy na kawałki. Śmietankę wlewamy do rondla, podgrzewamy ją delikatnie i gdy będzie gorąca (nie może się zagotować!), dosypujemy do niej czekoladę i mieszamy do rozpuszczenia. Odstawiamy do przestudzenia.
Piekarnik włączamy, by się nagrzał do temp. 180 stopni.

Ciastka wrzucamy do misy malaksera, dolewamy masło i miksujemy do uzyskania sypkiej konsystencji mokrego piachu. Wykładamy mieszanką spód przygotowanej, wyłożonej papierem do pieczenia tortownicy (śr. 20 cm). Lekko ugniatamy i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na 10-12 minut.

Owoce marakui kroimy na pół, zawartość przy pomocy łyżeczki wrzucamy na sito umieszczone na misce. Przecieramy miąższ, oczyszczając go z pestek. Gdyby okazało się, że marakui zabrakło, można dodać przetarty miąższ jednej nektarynki.
Sery miksujemy razem z cukrem i żółtkami jajek – krótko, ale dokładnie. Dodajemy roztopioną czekoladę ze śmietanką i miąższ owoców. Mieszamy delikatnie.

Ubijamy dwa białka - pozostałe dwa wykorzystamy do czegoś innego - w przetartej cytryną (po to, by białka elegancko się ubiły) i wysuszonej papierowym ręcznikiem misce. Gdy piana będzie sztywna, nabieramy jej łyżkę i energicznie mieszamy z masą serową. Dodajemy resztę piany – ale już delikatnie, aż obydwie części niemal zupełnie połączą się ze sobą.
Wykładamy masę serową na podpieczony spód i wkładamy do piekarnika ze zmniejszoną do 150 stopni temperaturą. Pieczemy ok. 60-65 minut. Wierzch odrobinę się zezłoci, ale środek powinien być dość lekko ścięty („slight wobble”).

Uwaga: sernik nieznacznie urośnie, ale i opadnie nieco – jak to (prawie każdy) sernik.

Pozostawiamy ciasto w piekarniku z lekko uchylonymi drzwiczkami, a gdy ostygnie (po ok. 2 godzinach) przenosimy do lodówki - najlepiej na całą noc.
Dekorujemy wierzch miąższem marakui, listkami i kwiatkami. I staramy się pokroić najpiękniej jak umiemy - pomoże ostry nóż umieszczany podczas krojenia na chwilkę w gorącej wodzie. W przypadku mojego sernika okazało się, że to przede wszystkim ja jestem w gorącej wodzie kąpana – co widać. :)

Marakuję znajdziecie w większych sklepach dyskontowych, wygląda niepozornie (im bardziej pomarszczona i brzydka - tym lepiej!), po przekrojeniu wręcz okropnie i niepokojąco, za to smak ma jedyny...

Ciut zmieniony przepis pochodzi z książki Erica Lanlarda „Chocolat” (wyd. Mitchell Beazley).






poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Ogórki sezamowe


Orientalny sposób na ogórki. By je odczarować, „odmizeriować”, spojrzeć na nie po nowemu. Oryginalny smak, do którego – ręczę – będziecie wracać.
Sałatka, przystawka, dodatek do ciepłych dań z kuchni azjatyckiej.

Składniki (porcja dla 2-3 osób):
½ kg świeżych, twardych ogórków,
1 cebula szalotka,
2 ząbki czosnku,
Płaska, mała łyżeczka soli,
Łyżka octu winnego,
Łyżka sosu sojowego,
½ łyżeczki cukru,
Bardzo ostra, czerwona, suszona papryka – najlepiej taka grubo zmielona, z nasionkami – do smaku (ze względu na różną skalę ostrości, mojej wystarczyło ¼ łyżeczki),
3 łyżki oleju sezamowego,
½ łyżeczki nasion sezamu.


Ogórki obieramy, pozostawiając paseczki skórki, kroimy je wzdłuż na cienkie paski. Jeśli są długie, to można przekroić je na pół. Solimy i odstawiamy na 30 minut.
Kroimy obraną cebulę w bardzo cienkie piórka.
Czosnek obieramy i miażdżymy, rozcieramy z papryką.
Odlewamy sok z ogórków i dodajemy do nich cebulę, ocet, sos sojowy, cukier, czosnek z papryką – mieszamy.
Na patelnię wrzucamy sezam i prażymy go aż się lekko zezłoci, zdejmujemy z patelni.
Wlewamy na nią olej sezamowy i podgrzewamy mocno. Gdy tylko zacznie lekko dymić wlewamy gorący na ogórki (ostrożnie!), mieszamy całość, posypujemy sezamem i podajemy.