Czasy są jakie są. Trzeba je sobie jakoś ułatwić, trochę oswoić,
odsunąć czarne chmury. Któż tego nie robi lepiej niż Włosi i Włoszki? Gdy mam
dołek, coś mi nie idzie, albo też jedzenie przestaje mi smakować i mnie
cieszyć, zaczynam myśleć po włosku. Weź proste, świeże składniki, takie, jakie
masz pod ręką, trzymaj się pewnych określonych zasad (to zawsze pomaga) i nie
przejmuj się tym, jaki jest ten świat, bo od tego się nie zmieni. Jak ktoś w
domu zrzędzi ci za bardzo, to opieprz go solidnie, tak, żeby dał spokój na jakiś
czas. Skup się na zwyczajnych czynnościach, tych, które pomagały twojej
prababce, babce, matce i ugotuj makaron. Zrzęda sam przyjdzie wiedziony
zapachem, możesz go pogłaskać, przytulić, popatrzeć – jednak – z miłością. Bo cóż
byłby wart ten świat bez miłości i bez michy sycącego, pełnego węglowodanów i
kalorii, zanurzonego w gęstym sosie makaronu?
Jeśli jednak musisz trzymać linię i wydaje ci się, że każda
rurka, albo nitka, każde penne i rigatoni odkłada się w talii – ciao, bella. To
raczej nie dla ciebie przepis.
Gdy zrzucę troski, to i kilogramy spadną – tego się trzymam.
W moim przypadku działa. A czego nie zrzucę, to rozjeżdżę na rowerze,
przespaceruję, przećwiczę.
Wśród makaronów włoskich, w które się ostatnio zaopatrzyłam
jest Serpentini Nr 51. Wygląda efektownie, gotuje się – jak wszystkie
produkowane w Italii makarony – idealnie. Być może przyrządzenie tej akurat
formy z zawiesistym, kremowym sosem jest jakimś poważnym występkiem przeciw
kuchni włoskiej, ale kompletnie mnie to nie obchodzi. Kuchnia to nie więzienie,
mafii makaronowej chyba nie ma, nie czeka mnie sroga vendetta.
Przepis znalazłam w bardzo inspirującej książce,
napisanej przy udziale rodowitych Włochów: Alfredo Boscolo i Leonardo Masiego. To
„Kuchnia Dantego”, jej język jest wyrazisty i momentami dosadny, zawiera
mnóstwo ciekawostek i fajnych, prostych receptur.
Ale – jak to bywa z prostymi przepisami – składników jest
mało, ale nie ma zamienników. Jeśli ma być szałwia, to nie zastępujemy jej
bazylią. Dobry parmezan się przyda, nie ma co żałować pieniędzy. Choć zdarza mi
się użyć innego twardego sera.
Składniki (na 3-4 solidne porcje):
300-400 g makaronu (penne, świderki, serpentini itp.),
½ kg dyni,
200-300 ml mleka,
30 g masła,
2 łyżki mąki,
2 ząbki czosnku,
4-5 listków szałwii,
Migdały w płatkach (kilka łyżek) – uprażone na suchej
patelni,
Parmezan starty (kilka łyżek),
Sól i pieprz,
Gałka muszkatołowa (pół łyżeczki).
Dynię oczyszczamy, kroimy. Można ją upiec, wtedy skórkę
łatwo się odetnie, a dynia jest smaczniejsza. Wystarczy włożyć kawałki dyni umieszczone
na wyłożonej papierem blasze do piekarnika (190 stopni) i piec kilkanaście minut.
Ale można też te kawałki umieścić w rondlu z roztopionym masłem (łyżka) i dusić
pod przykryciem z odrobiną wody aż zmiękną (też kilkanaście minut). W tym
czasie trzeba przygotować klasyczny beszamel, ale do roztopionego masła dodajemy
listki szałwii (potem je wyjmiemy) i pokrojony czosnek. Dosypujemy mąkę,
mieszamy, dolewamy mleko i mieszamy, aż konsystencja stanie się w miarę gładka.
Doprawiamy solą, pieprzem i gałką. Dynię bez skóry i sos (bez listków szałwii)
miksujemy, aż powstanie gęsty krem. Jeśli zbyt gęsty – można rozrzedzić go
bulionem, albo mlekiem, a nawet wodą. Dodajemy do niego też łyżkę parmezanu,
próbujemy – jeśli trzeba solimy i pieprzymy.
Gotujemy makaron. Uwaga – zgodnie z czasem podanym na
opakowaniu. Trochę się wzdrygnęłam, bo w przypadku serpentini to było 7 minut,
a ja – o zgrozo – nie cierpię makaronu al dente. Ale ten makaron po siedmiu
minutach wrzuciłam do rondla z gotowym sosem, dolałam odrobinę wody z gotowania
makaronu, mieszałam jeszcze przez chwilę i okazało się, że makaron wyszedł perfetto.
I teraz porcja na talerz, na to starty ser i prażone
migdały. Zero zieleniny. Choć przyznam – pozwoliłam sobie jeszcze na odrobinę
płatków chili na wierzch.
O mamma mia! – tyle wam powiem.
I dobrze radzę – „be Italian”. Choć od czasu do czasu, wtedy, gdy to najbardziej potrzebne. ;)