piątek, 18 grudnia 2020

Bardzo maślane ciastka z żurawiną

 


Kiedyś czekałam w napięciu na sygnał mojej ukochanej audycji radiowej i głos Piotra Kaczkowskiego, który zawsze zaczynał ją tak samo: „Minimax, minimum słów, maximum muzyki”. A ponieważ czasu przed świętami mało, więc i u mnie słów będzie tylko tyle, ile trzeba, a smak tych ciastek jest – uwierzcie mi – jak najpiękniejsze, świąteczne dźwięki.

Komuś mogą się te kruche cuda skojarzyć z Cranberry Noel, znanymi i lubianymi – sądząc po statystykach mojego bloga – ciasteczkami. Są trochę podobne, ale w tych nowszych nie ma orzechów i nie obtacza się ich w wiórkach kokosowych. Są też większe, bardziej aromatyczne i maślane. Obawiam się, że w moim przypadku zajmą na podium miejsce tych wcześniejszych…

Składniki (na ok. 40-50 ciastek, w zależności od wielkości):

220 g miękkiego masła,

100 g drobnego cukru (można zwykły cukier rozdrobnić przy pomocy malaksera, czy food procesora),

270 g mąki,

Skórka otarta z jednej, większej pomarańczy,

Wanilia w postaci ekstraktu (1 łyżeczka), esencji (kilka kropli), cukru z prawdziwą wanilią (łyżeczka),

Mały kubek, albo ¾ szklanki suszonej żurawiny.


Żurawinę zalewamy gorącą wodą, odstawiamy na 20-30 minut, odcedzamy i osuszamy (np. przy pomocy ręcznika papierowego).

Masło, cukier i skórkę wrzucamy do misy malaksera, albo miksera i miksujemy aż powstanie w miarę jednorodna konsystencja.

Dosypujemy mąkę, dodajemy wanilię i miksujemy krótko, pulsacyjnie – w malakserze, albo jak najkrócej przy pomocy miksera. Powinno się wszystko ze sobą w miarę połączyć, dokładniej zagnieciemy już rękami.

Jeśli macie malakser, czy też food procesor, a więc takie urządzenie z nożykiem w kształcie litery „S” wewnątrz, nie trzeba rozdrabniać żurawiny. Po prostu ją wrzucamy i krótko miksujemy z resztą.

A jeśli macie mikser ze standardową ubijaczką, trzeba pokroić (niezbyt drobno) żurawinę i dorzucić ją do miski. No i zmiksować – byle krótko.

Ciasto wyjmujemy na stolnicę i ugniatamy je, by powstała zwarta bryła. Również jak najkrócej, tylko do momentu połączenia wszystkich okruchów w całość.

Formujemy wałek, powinien być dość gruby – mój miał ok. 5 cm średnicy. Zawijamy go ciasno w folię spożywczą i odkładamy w chłodne miejsce na minimum 3-4 godziny, a najlepiej na całą noc.

Potem odwijamy twarde ciasto i kroimy je ostrym nożem na krążki o grubości ciut mniejszej niż 1 cm. Ważne, by kroić równo, cieńsze krążki szybciej się upieką i mogą być zbyt twarde.

Choć nie ma tu spulchniacza, ciastka w trakcie pieczenia stają się odrobinę większe, dlatego trzeba na blasze wyłożonej papierem do pieczenia układać je w odległości ok. 2 cm od siebie. Ciastka zajęły mi dwie duże blachy.

Piekarnik nastawiamy na temp. 190 stopni i wkładamy blachy do nagrzanego. Można piec dwie blachy jednocześnie – przy sprawnym, dobrze działającym termoobiegu (z termoobiegiem -  w temp. 180 stopni).

Czas pieczenia to 11-14 minut, ale pamiętajcie, że mniejsze ciastka mogą upiec się szybciej. Trzeba nadzorować wypiek, choć akurat w tym przypadku ciastka będą dość blade, mogą się tylko delikatnie przyrumienić.

Po upieczeniu czekamy kilka minut i przekładamy ciastka do przestudzenia na metalową kratkę.

Ciastka są przepyszne, zniewalająco pachną pomarańczami i masłem, kruche w sam raz, wprost rozpływają się w ustach. Jedne z lepszych, jakie upiekłam i jadłam.

*Zainspirował mnie przepis ze strony thewievfromgreatisland.com.

 




















środa, 16 grudnia 2020

Korzenne ciastka w glazurze

 


W książce „Słodko”*, której autorami są Yotam Ottolenghi i Helen Goh, przepisy są wspaniałe, ale w większości dość skomplikowane, przesłodzone i mocno kaloryczne. Jak to słodycze - powiecie, cóż, może i tak, ale choć jestem łasuchem, ograniczam cukier i tłuszcz, gdy tylko mogę. Poza tym lubię pójść na łatwiznę, nie kręcą mnie cukiernicze akrobacje. Na szczęście udało się znaleźć coś łatwego i choć ciastka są słodkie, to korzenne przyprawy trochę tę słodycz „przykrywają”.

W książce są to „ Miękkie pierniczki w glazurze maślano-rumowej”, ale ja rozwałkowałam je cieniej i wyszły kruche, naprawdę pyszne ciastka, przypominające smakiem słynne szwedzkie Pepparkakor. Tylko lepsze. 😊

Od dawna chodzi też za mną idea odbijania koronkowych wzorków na ciastkach, wydaje mi się, że to jest szczególnie przydatny pod tym kątem przepis. Wzór koronki odciska się łatwo i po upieczeniu pozostaje w miarę widoczny. Jedyny mankament jest taki, że ciasto przy wałkowaniu trochę się kruszy, ale coś za coś. Smak i wygląd to rekompensują.

Nie dodałam też rumu do glazury, musiał wystarczyć inny, mocny alkohol. A glazura jest konieczna. Nie tylko dla subtelnej elegancji, ale powoduje też, że ciastka idealnie miękną, zachowując jednocześnie kruchość. Zjawisko.

Polecam bardzo zamiast tradycyjnych pierników, to może też być zabawa we wzorki i glazurowanie, w zastępstwie tradycyjnego lukrowania i zdobienia.

I jedna ważna kwestia – w książce napisano, że „pierniki wytrzymają do pięciu dni”. Nie wiem, czy chodzi o wytrzymanie w sensie niejedzenia, bo mój wypiek ma - w momencie, gdy to piszę - już 12 dni i jest nadal świetny.

Wydaje mi się, że spokojnie dwa tygodnie ciastka poczekają, można je śmiało upiec wcześniej i zapakować na prezent.

Składniki (na ok. 18-24 ciastka):

85 g miękkiego masła,

90 g cukru trzcinowego,

90-100 g płynnego miodu (zastąpiłam miodem trudniej dostępną melasę z oryginalnego przepisu),

1 duże żółtko,

235 g mąki tortowej (plus odrobina do podsypywania),

½ łyżeczki sody oczyszczonej,

1,5 łyżeczki dobrej przyprawy do pierników na przykład tej (w oryginalnym przepisie jest 1 łyżeczka imbiru w proszku, ½ łyżeczki cynamonu, 1/8 łyżeczki mielonych goździków i ¼ łyżeczki świeżo mielonego pieprzu),

1 łyżka ciemnego kakao,

Szczypta soli.

Glazura:

80 g (czyli ok. 8 płaskich łyżek) cukru pudru,

Szczypta mielonego cynamonu,

15 g stopionego, ciepłego masła,

1 łyżka mocnego alkoholu (rum, brandy, śliwowica) albo łyżka soku z cytryny,

1 łyżeczka ciepłej wody.

W misie miksera umieszczamy masło, cukier i miód. Ucieramy wszystko na gładką masę, dodajemy żółtko i mieszamy do połączenia.

Przesiewamy mąkę z sodą i kakao, dosypujemy przyprawę/przyprawy oraz sól. Wsypujemy suche składniki do ucieranej masy i mieszamy na wolnych obrotach miksera. Gdy całość stanie się jednolita, wyjmujemy ją na podsypaną nieco mąką stolnicę i krótko oraz lekko zagniatamy. Odstawiamy na chwilę (20 min w lodówce) do schłodzenia. Wałkujemy porcje ciasta na grubość ok. 5 mm, można odcisnąć na nim wzorki układanych koronkowych gwiazdek, albo stempli i wyciąć foremką – w moim przypadku o średnicy 7 cm – okrągłe ciastka. Odciskam wzorki przy pomocy wałka, którym lekko „wprasowuję” koronki w ciasto, można pomóc sobie podsypując ciasto leciutko mąką – wałek nie będzie się przylepiać. Resztki ciasta znów zlepiam ze sobą, rozwałkowuję – i tak do całkowitego jego zużycia.

Wykładamy wycięte ciastka na dwie blachy z papierem do pieczenia. Ja piekę każdą blachę osobno, ale jeśli ktoś ma dobry piekarnik i sprawny termoobieg może pokusić się o dwie blachy jednocześnie.

Nagrzewamy piekarnik do temp. 180 (170 z termoobiegiem) stopni, wkładamy blachę do nagrzanego, pieczemy ok. 8-9 minut.

I jak to z ciastkami kruchymi – trzeba pilnować ich wypieku. Lubią się zbytnio przyrumienić, piekarniki też płatają różne figle.

Ciastka stwardnieją, jeśli przetrzymamy je zbyt długo w piekarniku będą jeszcze twardsze, dlatego warto piec je zgodnie z przepisem. Autorzy przepisu sugerują, by w połowie pieczenia wyjąć blachę i odwrócić ją, ale jeśli ktoś ma piekarnik, który równomiernie piecze, nie jest to konieczne.

Gdy ciastka się pieką, przygotowujemy glazurę - to istotne, bo glazurować je trzeba jeszcze ciepłe.

Przesiewamy cukier puder z cynamonem, dodajemy resztę składników, mieszamy. Powinna powstać glazura o konsystencji płynnego miodu. Gdy zbytnio zgęstnieje można dodać parę kropli ciepłej wody.

Wyjmujemy blachy z piekarnika, czekamy 5 minut, pokrywamy każde ciastko przy pomocy pędzelka glazurą i odkładamy je na metalową kratkę, by wystygły.

Gotowe przechowujemy w szczelnym pudełku, pojemniku.

Wspaniale smakują z ciepłym mlekiem, że o kawie nie wspomnę.

*Wyd. Filo










piątek, 13 listopada 2020

Муравейник, czyli mrowisko

 

To jeden z tych uroczych dziwolągów cukiernictwa domowego, budzących wspomnienia i tęsknotę za dzieciństwem. W Polsce, dla pokolenia pamiętającego PRL, takim cudakiem mogą być szyszki z ryżu dmuchanego i krówek, albo bloki czekoladopodobne z ciastek, mleka w proszku, kakao, czy też wafle przekładane słodką masą i powidłami. Zresztą - ile nas, tyle sentymentalnych receptur.

Zawsze było tak samo: nie ma słodyczy, a chce się coś słodkiego i mama musi znaleźć patent na zaspokojenie tych dziecięcych zachcianek. Przypuszczam, że rosyjski murawiejnik, czyli „mrowisko”, powstał właśnie w taki sposób. I zyskał sławę wypieku kultowego. Sprzedaje się go w sklepach, tak jak u nas torcik wedlowski - tylko pewnie w różnych wersjach, mniej lub bardziej bogatych w składniki.

Na Podlasiu też znane jest „mrowisko”, ale wygląda inaczej. Powstaje z faworków układanych w kopiec, z dodatkiem miodu i maku. Nie przepadam za chrustami, wybrałam więc rosyjską wersję.

Efekt jest dość przewidywalny: kawałki odłupane, bo trudno raczej odkroić ładne porcje, przypominają w smaku ciastka jeżyki. Wersja podstawowa nie zaskakuje, ale gdy doda się np. śliwki suszone, czy orzechy arachidowe, odrobinę skórki pomarańczowej i przyprawy korzennej, może powstać coś bardziej interesującego, kto wie - może nawet świątecznego.

Tak, czy siak - polecam, by choć raz zabawić się w formowanie mrowiska. Szczególnie dzieci mogą mieć z tego frajdę, a trzeba odciągać je od wirtualnego świata jak najczęściej. Nic lepszego niż wspólne działanie. Słodkie w dodatku.

Składniki (na niewielki kopczyk, ale i tak sycący):

Ciasto kruche

2 szklanki mąki,

100 g zimnego masła,

2 kopiaste łyżki cukru pudru,

Szczypta soli,

Łyżeczka proszku do pieczenia

Żółtko,

125 ml mleka.

Krem

100 g miękkiego masła

Pół puszki  (ok. 200 g) kajmaku,

Kilka kropli ekstraktu waniliowego,

5 łyżek maku (może to być gotowy mak mielony),

50 - 60 g orzechów włoskich,

Czekolada do posypania (deserowa, albo mleczna).

Suche składniki kruchego ciasta wrzucamy do miski, mieszamy. Dodajemy pokrojone masło i tworzymy kruszonkę. Można to zrobić ręcznie, można też przy pomocy malaksera.  Na koniec dokładamy żółtko i mleko, wyrabiamy ciasto dokładnie, ale krótko, formujemy z niego kulę i schładzamy w lodówce przynajmniej przez  dwie godziny (albo pół godziny w zamrażalniku).

Gdy ciasto odpowiednio stwardnieje ścieramy je na tarce o grubych oczkach i układamy cienką warstwą na dużej blasze, wyłożonej papierem do pieczenia. Według mnie mieści się tak na styku, ciasto trochę zbytnio się zbryla, nie ma formy kruszonki, ale potem i tak łamie się je na mniejsze kawałki, więc może nie jest to aż tak istotne.

Nagrzewamy piekarnik do temp. 180 stopni i wkładamy blachę do nagrzanego. Ważne, by pilnować procesu pieczenia, ciasto nie może się przypalić. Pieczemy ok. 15-20 minut, można w tym czasie przemieszać ciasto, by się równomiernie upiekło.

Upieczone ciasto przekładamy do miski, gdy przestygnie dzielimy je na mniejsze kawałki. Nie na drobne okruchy, ale też nie na za duże kawałki. Moje były nieco za wielkie, ma to potem wpływ na krojenie.  Do ciasta dodajemy rozdrobnione nieco orzechy i mak.

Miękkie masło miksujemy, dodajemy po łyżce kajmak, powinna powstać gładka masa. Dodajemy ekstrakt waniliowy, mieszamy.  

Do masy wsypujemy kruche z orzechami i makiem.  Mieszamy, łączymy całość ze sobą i wykładamy łyżką na talerz, formując kopiec.  Pomalutku, aż do skutku.

Posypujemy wierzch startą czekoladą i odstawiamy do stężenia w chłodne miejsce – na kilka godzin, albo na całą noc, ponoć lepiej się kroi, gdy zrobi się go nawet z kilkudniowym wyprzedzeniem.  My byśmy tyle nie wytrzymali. :)

Przepis znaleziony na blogu Po prostu po swojemu (przecinkowa.blogspot.com).





















wtorek, 10 listopada 2020

Kapusta pieczona ze śliwkami

 

Kapusta kiszona to dla mnie tradycyjny, jesienno-zimowy smak. Znany jakby od zawsze, a w wielu krajach poznawany dopiero teraz, doceniany oraz... modny. Bo na szczęście zapanowała moda na kiszonki, coraz więcej mówi się i pisze o ich rewelacyjnym wpływie na organizm, o walorach prozdrowotnych, o urozmaicaniu jadłospisu dobrymi bakteriami fermentacyjnymi.  W książce kulinarnej, którą lubię - „Best -ever Vegetarian”* znalazłam przepis na „Sauerkraut stew with prunes”, kapusta kiszona ma tu niemiecką nazwę, bo przecież i Niemcy słyną z zamiłowania do kiszenia.

Połączenie kapuchy (tak mówiło się w moim rodzinnym domu J), czosnku i śliwek wydało mi się zachęcające, dziwię się, że dopiero teraz wypróbowałam ten przepis.  Od siebie dołożyłam brukselkę – bardzo lubię jej smak, szczególnie pieczonej. Powstało świetne, sycące, aromatyczne danie, do jedzenia np. z makaronem - jak łazanki, albo z pajdą dobrego chleba, albo jako składnik bułek drożdżowych - kapuśniaczków. To trafny przykład jedzenia, które leczy. Taką kategorię trzeba w epidemicznych czasach koniecznie uwzględniać. I mam tu na myśli nie tylko zdrowie ciała, ale i ducha. Jedzenie, którym wracamy do miłych wspomnień, które daje poczucie bezpieczeństwa i prowokuje lepszy nastrój, jest równie potrzebne jak strawa pełna witamin, budująca odporność.

Namawiam. Kiszonki pomagały 100 lat temu, pomagają i teraz.

Składniki (porcja dla 2-3 osób):

500-700 g kiszonej kapusty,

5-7 brukselek,

2 średnie cebule,

75-100 g masła (trudno je niestety zamienić na jakiś vege tłuszcz - efekt nie będzie równie smaczny...),

Kilka ziarenek pieprzu czarnego,

Dwa ziarna ziela angielskiego,

Liść laurowy,

1 główka czosnku – w całości,

200 ml wody, albo bulionu warzywnego,

Płaska łyżka cukru,

8-10 suszonych śliwek,

Sól i pieprz,

Oliwa.

Brukselkę płuczemy, czyścimy i kroimy na połówki. Umieszczamy ją w misce i skrapiamy oliwą, mieszamy.

Kapustę można przepłukać zimną wodą – jeśli komuś wydaje się zbyt kwaśna, ja tego nie robię. Kroimy ją niezbyt drobno. Drobniej za to cebulę, którą wrzucamy na rozpuszczone na patelni masło. Smażymy do zeszklenia przez -5-6 minut, mieszając, by się nie przypaliła. Dodajemy kapustę i mieszamy całość na patelni, dorzucamy ziarna pieprzu, ziela i liść laurowy, dokładamy główkę czosnku - całą, bez rozdzielania na ząbki!

Przekładamy kapustę do żaroodpornego naczynia – najlepiej ceramicznego lub szklanego, podlewamy wodą/bulionem, posypujemy cukrem, solą (jeśli bulion jest słony – oszczędnie) i pieprzem.

Wkładamy naczynie do piekarnika nagrzanego do 200 stopni i pieczemy  30 minut – w tym czasie można kapustę przemieszać. Dokładamy brukselkę oraz śliwki i pieczemy przez kolejnych 20-25 minut, mieszając w międzyczasie.

Wyjmujemy, serwujemy, zajadamy.

*Wyd. Hermes House










czwartek, 15 października 2020

Mocno czekoladowe ciastka z bananem

Bywa, że nic się nie chce, szczególnie jesienią. Nie wolno jednak porzucać nadziei, porzucony to może być co najwyżej banan. W dodatku cały w plamach - taki jest najlepszy. Ani się obejrzycie, a zamieni się - jak za dotknięciem magiczną różdżką - 
w pyszne, miękkie, czekoladowe ciastka. 
Bowiem ochota na coś słodkiego pozostaje, bez względu na porę roku oraz stan pogody - tej wewnętrznej i tej za oknem. 
Szaro, buro, deszczowo - nic to, gdy macie coś w sam raz do książki, do słuchania muzyki, do kawy, do kota na kolanach... 

Składniki (na 10-12 sztuk): 
Suche 
90 g mąki (może być np. pół na pół orkiszowa z ryżową), 
2 łyżki kakao (bez cukru, zwykłego), 
¼ łyżeczki sody oczyszczonej, 
¼ łyżeczki soli. 
Mokre 
½ dojrzałego banana, 
3 łyżki syropu klonowego, albo syropu z agawy, albo z daktyli, albo płynnego miodu, 
2 łyżki oleju kokosowego – roztopionego, 
Łyżeczka ekstraktu waniliowego, albo kilka kropli aromatu. 
Dodatkowo 
60 g czekoladowych guziczków, albo posiekanej gorzkiej czekolady (można też połowę zastąpić posiekaną białą czekoladą), 
Druga połowa banana – pokrojona na kawałki. 

W jednej misce mieszamy wszystkie suche składniki, w drugiej rozgniatamy połówkę banana, dodajemy resztę mokrych składników, mieszamy. 
Łączymy suche z mokrymi, krótko, ale dokładnie, dosypujemy czekoladę i kawałki pozostałego banana – mieszamy lekko. Taką masę odkładamy na pół godziny do lodówki. 
Wykładamy blachę papierem do pieczenia. 
Włączamy piekarnik, by się nagrzał do temp. 170 stopni. 
Łyżką nabieramy ciasto, formujemy ciastka – niezbyt cienkie, układamy je na blaszce, spłaszczając dłonią zwilżoną wodą. Nie urosną jakoś specjalnie, będą mniej więcej tej samej wielkości, jak te przed pieczeniem. 
Wkładamy do nagrzanego piekarnika na ok. 11-12 minut (góra/dół). Powinny zmatowieć, ale będą nadal miękkie. 
Po wyjęciu blachy z piekarnika czekamy kilka minut i ostrożnie wykładamy ciastka na kratkę - do wystudzenia. 
Lepsze i dużo zdrowsze niż ze sklepu, bezproblemowe , no i „zero waste”, banan się nie zmarnuje.

Zmodyfikowany lekko przepis pochodzi z runningwithspoons.com.

czwartek, 10 września 2020

Rolada jabłkowa, czyli powrót do przyszłości


To jest ciacho z gatunku sentymentalnych, znanych od wielu lat, ale z jakichś powodów niemodnych. Na szczęście klasyka zawsze się obroni, a coraz częściej wraca się też do prostych smaków, a nie wynalazków podpatrzonych w prasie kolorowej, wymyślnych i pięknych na zdjęciu ze stocka. Wbijam tu szpilkę szczególnie - według mnie - przereklamowanym makaronikom, których smak nie rekompensuje pracy, jaką trzeba włożyć w ich przygotowanie. Spokojna głowa - rolada to łatwizna i pychota.
Przepis mignął mi podczas przeglądania blogu poświęconego kuchni Podkarpacia*, potem zobaczyłam, że podobną roladę poleca Irena, „dlaczego nie?” – pomyślałam.

W tym sezonie jabłka są wyjątkowo drogie, swojska szarlotka, czy choćby taka rolada tym bardziej w cenie. Jabłka do niej powinny być jak do innych ciast z tym owocem – kruche, niezbyt soczyste, w typie antonówek, czy renety.
Rach, ciach - gotowe. Upieczone, zawinięte, wystudzone.
Kroję pierwszy kawałek, próbuję i przeżywam olśnienie iście proustowskie. Skąd ja znam ten smak? Głowię się, szukam w zakamarkach, rozwijam te papierki z cukierkami dobrych wspomnień... i nic. A przecież to tylko biszkoptowe ciasto, cynamon i jabłko. Trio tak zwyczajne, jak kawa, mleko i drożdżówka. Drożdżówka... i bęc! Jak w kreskówce o pomysłowym Dobromirze, piłeczka odbijająca się na głowie znika, jest rozwiązanie problemu cukierniczego. Codzienne powroty z liceum w innym mieście, a w drodze na dworzec cukiernia przy moście i ten moment dnia, gdy zanim dojedzie się na obiad do domu, żołądek domaga się czegoś. A to coś jest albo drożdżówką, albo ciastkiem zwanym omletem, czyli biszkoptowym krążkiem, który otula masę jabłkową z cynamonem. Czy była tam też bita śmietana? Już nie pamiętam, ale ten smak: delikatny, cukrowo-jajeczny połączony z kwaskowym nie budzi wątpliwości. To jest to.

Słodka retrospekcja, która jest jednocześnie powrotem do przyszłości. Bo przecież będę wracać do tego przepisu.

Składniki (na blachę 35/39 cm, takie ma wymiary wewnętrzne moja duża blacha z wyposażenia piekarnika):
5 jajek (zerówki, albo jedynki, nie kupujcie klatkowych!),
5 łyżek cukru,
5 łyżek mąki tortowej,
1 łyżka mąki ziemniaczanej,
Płaska łyżeczka proszku do pieczenia,
4 duże jabłka (ok. 900 g),
2-3 łyżki bułki tartej,
Cynamon i cukier waniliowy do posypania,
Cukier puder.


Jajka wyjmujemy z lodówki – powinny mieć temperaturę pokojową.
Jabłka obieramy, dzielimy na cztery części, oczyszczamy z nasion i kroimy na dość cienkie (ok. 0,5 cm) plastry. Na blaszce umieszczamy papier do pieczenia i posypujemy go bułką tartą. Wykładamy jedną warstwę plasterków jabłek, mogą delikatnie na siebie nachodzić. Posypujemy owoce cynamonem i cukrem z wanilią.
Łączymy ze sobą obydwie przesiane mąki i proszek do pieczenia.
Oddzielamy ostrożnie białka od żółtek. Ważne, by ani odrobina żółtka nie dostała się do białek, bo nie ubiją się one odpowiednio. Miskę robota kuchennego można przetrzeć odrobiną soku cytryny i wytrzeć ręcznikiem, by była sucha. Wlewamy do niej białka i ubijamy je na sztywną pianę (z odrobiną soli), dodajemy po łyżce cukier (najlepiej ten specjalny do wypieków, drobny). Piana zgęstnieje, będzie lekko błyszcząca, wtedy dodajemy do niej żółtka – PO JEDNYM, cały czas ubijając. Gdy się połączą z pianą, wyłączamy mikser. Za to włączamy piekarnik, by nagrzał się do temp. 175 stopni (góra/dół).
Dosypujemy do piany po łyżce składniki suche, czyli mąki z proszkiem i mieszamy po każdym dosypaniu szpatułką, delikatnie, z wyczuciem. Ciasto wykładamy na blachę z jabłkami, ostrożnie rozsmarowujemy je na całej powierzchni. Wkładamy blachę do nagrzanego piekarnika i pieczemy ok. 15-16 minut.
I teraz ta część, która decyduje o kształcie rolady.

Wyjmujemy blachę z piekarnika. Nakrywamy ją bawełnianą, ZWILŻONĄ LEKKO WODĄ ściereczką i przytrzymując odwracamy. Na spodzie powinna być więc ściereczka, a na niej gorące ciasto z papierem na górze. Papier ostrożnie zdejmujemy, po czym zwijamy ciasto wzdłuż dłuższego brzegu w roladę, pomagając sobie ściereczką (podobnie jak przy formowaniu rolek sushi).
Powstały wałek ciasta z jabłkami wewnątrz, zawijamy w tę samą ściereczkę i odstawiamy do wystudzenia.

A gdy wystygnie, można przed krojeniem i podaniem posypać całość cukrem pudrem i cieszyć się tym przedelikatnym i przepysznym, lekko wilgotnym dobrem. Dodatek bitej śmietany, albo lodów i odrobiny gęstego likieru – przyda się na specjalne okazje, ale - wierzcie mi - i sama taka rolada wywoła zachwyt. Może także obudzi wspomnienia. :)

*trzecitalerz.blogspot.com





niedziela, 6 września 2020

Smażony ser podkarpacki


Zdaję sobie sprawę, że to przepis nie dla każdego. Bo ktoś może nie je nabiału, albo nie ma dostępu do wiejskiego mleka i twarogu. Ale traktuję ten blog jako swego rodzaju dziennik, pamiętnik kulinarny, a byłoby grzechem nie odnotować faktu, że zrobiłam taki ser.
Ten dziwny rok trzeba zapamiętać. Nie tylko z powodu epidemii, ale raczej z powodu wszystkich dobrych, nowych rzeczy, które się zdarzają. Bo to one trzymają nas przecież w pionie, pozwalają zachować pewność, że dopóki się czegoś uczymy, albo coś nowego poznajemy, idziemy do przodu. Powolutku, małymi kroczkami, ale zawsze. Nauczyłam się robić smaczny ser. Fajnie brzmi?
Przepis jest banalny, znany w różnych rejonach Polski i nie tylko. A po co z twarogu robić taki ser? Choćby po to, żeby spożytkować nadmiar mleka i twarogu, żeby przedłużyć jego trwałość, żeby uzyskać nowy, ciekawy smak. Dostałam około kilograma wiejskiego, domowego twarogu, kupiłam mleko prosto od krowy - to podstawa. Podpatrzyłam przepis na blogu trzecitalerz.blogspot.com, który jest kopalnią regionalnych przepisów Podkarpacia. Nie chciałam robić twarogowego sera zgliwiałego, bo... nie lubię fazy gliwienia, w tym przypadku wszystko jest świeże, pachnące, rześkie.
Do dzieła więc!

Składniki:
Ok. 1 kg wiejskiego twarogu,
750 ml świeżego mleka,
50-90 g masła (im go mniej, tym ser bardziej miękki),
2 jajka (zerówki!),
Płaska łyżeczka soli,
Płaska łyżeczka sody oczyszczonej,
Dodatki – opcjonalnie: czarnuszka, albo kminek, papryka, zioła, przyprawa z suszonych pomidorów z czosnkiem.


Ważny jest garnek – dobrze, by miał grubsze dno. Wlewamy do niego mleko i zagotowujemy, twaróg rozkruszamy i dorzucamy do gotującego się mleka. Zmniejszamy płomień gazu, gotujemy powoli przez 5-8 minut, mieszamy całość często, by twaróg nie przywierał do dna, powinien się zebrać na spodzie w postaci drobnych grudek. Wyłączamy gaz, odstawiamy garnek z serem na 15-20 minut, po tym czasie odcedzamy go z serwatki (nie wylewamy jej, przyda się np. na zupę).
Jajka wbijamy do miski, roztrzepujemy je z solą i sodą.
Masło roztapiamy w rondlu, albo na patelni z grubym dnem. Wrzucamy na patelnię odcedzony twaróg, mieszamy cały czas, dość energicznie, twaróg zacznie się jakby rozpuszczać i zmieniać konsystencję. Dodajemy jajka i mieszamy tak, by wszystko się ze sobą połączyło. Jeśli chcemy – dosypujemy przyprawę, ja lubię najbardziej dodatek czarnuszki. Ser będzie plastyczny, miękki, bardzo gorący. Można przełożyć go do plastikowego pojemnika, albo do przeciętej butelki po mleku, potem można ją rozciąć i wyjąć uformowany ser. Można też posypać ser np. przyprawą pomidorowo-czosnkową, czy obtoczyć go w niej. W każdym razie ser ma być przykryty, by nie utworzyła się na nim taka twardsza warstwa.
Przeczytałam, że z tej proporcji uzyska się 500-600 g sera, ale ja uzyskałam ok. 900 g (jakieś takie cudowne rozmnożenie, czy co...?).
Po wystudzeniu ser umieszcza się w lodówce, gdy stwardnieje, elegancko się kroi. A potem – na kanapkę, do tosta, z winogronami, oliwkami, do wina...




wtorek, 14 lipca 2020

Kasha Salada, czyli sałatka z kaszą gryczaną


Wakacje to czas nowych doznań, podróży, poznawania ludzi, smakowania chwil i jedzenia.
Ale co zrobić, gdy podróżować można w bardzo ograniczonym stopniu? Z różnych względów, teraz głównie z powodu epidemii koronawirusa obecnej na całym świecie.
Pozostają podróże bardzo bliskie, lokalne, palcem po mapie, okiem po książce, widelcem, albo łyżką po talerzu. Co nie znaczy, że nudne, czasem wręcz ciekawsze niż te w odległe kraje. A czasami uda się pogodzić tęsknotę za dalekim światem z koniecznością poprzestania na tym, co w zasięgu ręki...
Chwil spędzonych w czerwcu nad Bałtykiem, nad brzegiem morza, w umiarkowanym słońcu, z dala od ludzi, z głową zanurzoną w książkach, nie zamieniłabym na przeciskanie się w ciżbie turystów, w upale, w biegu, byle jak najwięcej zobaczyć.
Dzięki J. :) te nadmorskie chwile były w tym roku wyjątkowo miłe, bo poleciła mi moja ulubiona bratowa książkę „Lizbona. Miasto, które przytula” Weroniki Wawrzkowicz-Nasternak i Marty Stacewicz-Paixão. A tam kolory, smaki, ludzie, trochę historii i dużo współczesności miasta, któremu film poświęcił Wim Wenders, a muzyka Madredeus otuliła dźwięczną nostalgią.
Od pierwszego do ostatniego słowa czuje się pod piórem autorek pasję i miłość, miasto, za którym tęskni się jak za człowiekiem, staje się bliskie, choć nigdy się tam nie było. To trochę jak z filmem „Imagine” Andrzeja Jakimowskiego, wspomnianym zresztą w książce wielokrotnie – tylko tu mapą stają się słowa, a nie dźwięki miasta.
Dałam się poprowadzić i zarazić Lizboną, jest to nieuniknione po tej lekturze. Czy kiedyś tam pojadę? Nie wiem, na razie oddałam swoją tęsknotę kulinarnie. To nie jest kalka, ani bezpośrednie nawiązanie do kuchni portugalskiej (o której wiele się z książki dowiedziałam), raczej impresja i próba pogodzenia smaku polskiego z delikatnym echem Portugalii.
Książkę z serca polecam, podobnie jak ten przepis. Sałatka też może przytulić.
A przy okazji pierwszy zwrot po portugalsku jakiego można się nauczyć: gosto muito de ti (gosztu-muitu-dy-ti), co znaczy zarówno „bardzo cię lubię”, jak i „bardzo mi smakujesz”.

Składniki (porcja dla 2-3 osób):
Puszka ciecierzycy,
Kilka filecików anchois,
Oliwa,
Sok z cytryny,
Szczypta cukru trzcinowego,
Szczypta papryki wędzonej (opcjonalnie),
100 g ugotowanej kaszy,
2 spore pomidory,
Puszka mieszanki różnych gatunków fasoli (albo pół puszki fasoli białej i pół – czerwonej),
Kawałek twardego, wędzonego sera (może być oscypek),
Jedna, średnia szalotka,
Ocet winny albo balsamiczny,
Świeże zioła (oregano, tymianek, koperek, natka pietruszki, szczypiorek),
Sól i pieprz.


Ciecierzycę odcedzamy (płyn można zostawić, by zrobić z niego majonez wegański, albo po prostu dodać do jakiegoś sosu), dwie łyżki cieciorki odkładamy, a resztę blendujemy z filecikami anchois, dwiema łyżkami oliwy, szczyptą cukru i łyżką soku cytryny. Można doprawić do smaku pieprzem i papryką wędzoną.
Kaszę gotujemy odrobinę krócej niż podaje przepis na jej opakowaniu, powinna być sypka i jędrna.
Pomidory sparzamy wrzątkiem, obieramy ze skóry, kroimy na plastry, albo cząstki.
Otwieramy puszkę fasoli, odcedzamy.
Ser kroimy na cienkie plasterki, można też zetrzeć go na grubej tarce.
Szalotkę kroimy w bardzo cienkie piórka, skrapiamy octem winnym i odstawiamy.
Do dużej, ładnej, raczej płytkiej misy, wkładamy pastę z ciecierzycy i anchois. Rozsmarowujemy ją na spodzie (można też na brzegach), na to wsypujemy równomiernie ugotowaną, odcedzoną i przestudzoną kaszę. Posypujemy fasolą i pozostawioną cieciorką. Wykładamy na wierzch pomidory i kawałki sera. Na samą górę dajemy cebulę i zioła. Skrapiamy oliwą i octem, doprawiamy solą i pieprzem. Zjadamy od razu, bez przechowywania raczej.

Świeży, dziarski smak, spod którego przebija delikatna, rybna nuta. Ciekawe, różnorodne konsystencje i struktury, zabawa w miękkie, sypkie, twarde, kolorowe.

piątek, 3 lipca 2020

Cud nad Odrą i Wisłą, czyli „Jadłonomia po polsku”


Każdy, kto - jak ja - obiecał sobie, że książki kulinarnej już nie kupi, bo półki uginają się od nadmiaru, w tym przypadku sam powinien się ugiąć. Bo jest to książka, która na półce wielbiciela gotowania, świadomego konsumenta i człowieka, powinna się znaleźć. U mnie będzie ceniona na równi z zabytkową Monatową, serią książek Marka Łebkowskiego, „Nagim Szefem” Jamiego Olivera i „Jedz” Nigela Slatera.

Lubię Martę Dymek, wcześniej korzystałam z jej przepisów blogowych, to moja pierwsza książka, a trzecia z serii „Jadłonomii” drukowanych. Podziwiam pasję autorki i utożsamiam się z taką wizją gotowania. Choć weganką nie jestem, ani nawet wegetarianką, bo trudno mi zrezygnować z ryb... Może właśnie z tą księgą (duża, gruba, ciężka!) będzie mi łatwiej przestawić się, wejść na kolejny poziom, bez specjalnych wyrzeczeń.
Wszystko mnie tu kusi, w momencie kiedy to piszę przetestowałam osiem z ponad stu przepisów.
Zachwyca mnie powrót autorki do korzeni, skupienie się na polskiej kuchni, jej prostocie i wyjątkowym smaku – z tym, że po nowemu, bez mięsa i bez nabiału. Czy to możliwe? Zdecydowanie tak! Wystarczy poznać kilka patentów na gotowanie warzyw, kaszy, ryżu, grzybów, zaprzyjaźnić się z aquafabą (czyli płynem z gotowania ciecierzycy), przypomnieć sobie tradycyjne smaki kiszonek i bardzo polskich zup.

Doceniam bardzo zamysł Marty Dymek, by maksymalnie uprościć przepisy, bez szaleństwa składników i przypraw, często kuchnia roślinna może odstręczać, szczególnie początkujących, dużą ilością „dziwnych” ingrediencji. A tu wszystko właściwie dobrze znane, czasem pojawia się opcja jakiegoś dodatku, ale jednak opcja, nie wymóg.
Książka podzielona jest na osiem części: Podstawy, Przedwiośnie, Wiosna, Lato, Jesień, Przedzimie, Zima, Przepisy dodatkowe. Opisy i instrukcje są przejrzyste, zachęcające, dla zaawansowanych i adeptów, zdjęcia są apetyczne, szata graficzna miła oku.
Bezpośredni, przyjazny ton autorki, bez wysokich tonów i pouczania, za to z kulturą słowa, poczuciem humoru i pasją, sprawiają, że chcesz w ten świat wejść. Najpierw być może z ciekawością: jak to schabowy z kalafiora? Majonez z jakiegoś dziwnego płynu, boczniaki jak ryba, ciasta bez jajek? Potem z coraz większym zachwytem, bo już same opisy zwiastują, że będzie dobrze jedzone. Zdrowo i bez wyrzutów sumienia, ze smakiem, ciekawie, w zgodzie z tradycją, z troską o świat i dobrostan ludzi oraz zwierząt.

Gotuję od ponad trzydziestu lat, zaczynałam naprawdę od niczego – zero umiejętności, niepewność i niewiara w siebie towarzyszyły mi przez długi czas. Jestem zachwycona, że po takiej praktyce dane mi jest uczyć się od młodej kucharki, od kobiety, która ma dar tworzenia wspólnoty wokół sprawy dla jednych błahej, dla wielu – kluczowej.

Pisałam już o tym: stół zbliża, jedzenie łączy. Siostrzeństwo, braterstwo, współodczuwanie, powinny nabrać nowego znaczenia w świecie zagrożonym kryzysem klimatycznym i pandemiami. To jest ważna książka dla przywrócenia tych więzi, dla odnalezienia w sobie wiary, że będzie lepiej, nadziei na lepszą przyszłość. Duże słowa jak na książkę kucharską? Zbyt patetycznie? Być może, ale ja w tej książce odnajduję dokładnie to, czego mi trzeba. Cenne uczucie, a słowa to tylko (i aż) słowa.

„Uznałam, że odpowiedzi na pytanie o to, jak jeść, lepiej szukać w teraźniejszości i przyszłości, a nie w tym , co było (...)”.

„Cokolwiek i jakkolwiek jedli nasi przodkowie, my tak jeść nie musimy. Z przeszłości wynika jedynie to, jak było, a nie to, jak ma być.”

„(...) jedzenie to równoprawna część kultury, a nie bezrefleksyjna rekonstrukcja”.

Fajna z Pani babka, Pani Marto. Jeśli o mnie chodzi, to przeprosiny (kto kupi, ten się dowie) przyjęte. Uczymy się na błędach, a tylko ten ich nie popełnia, który nic nie robi. Dziękuję! :)

Podsumowując:
Dla kogo? Dla wszystkich.
Użyteczność? 9/10 (zawsze znajdą się abnegaci ;))
Przejrzystość? 10/10
Uroda? 10/10
Dostępność składników? 10/10
Ocena ogólna? 10/10

Z serca polecam. Na prezent dla siebie i bliskich, na lata w zdrowiu, na lepsze dni lepszego świata.

Cytaty pochodzą z wstępu do „Jadłonomii po polsku” Marty Dymek, wyd. Marginesy , stron 280, okładka twarda.






piątek, 12 czerwca 2020

Makaron z jabłkiem wytrawnie


Od razu spodobał mi się ten - bardzo we włoskim stylu - przepis, ledwo zerwałam kartkę z kalendarza.
O rany, to już 12 czerwca, za moment początek lata i dnia zacznie ubywać. A tu tyle do zrobienia, do zachwycenia, do zjedzenia... Nie ma co odkładać na później, trzeba działać, a to proste i szybkie danie będzie nie tylko czymś nowym, ale pozwoli też oszczędzić czas, by spędzić go w jakichś miłych okolicznościach letniej przyrody.
Zerknijcie więc na zdjęcie tej kartki z kalendarza i zobaczcie jakie to łatwe.
Ale: ja nie używam smalcu (ani smalczyku) zwierzęcego – wykorzystałam więc olej rzepakowy.
Poza tym miałam już gotowe własne pesto z rukoli, przypuszczam, że i takie ze sklepu, dobrej jakości, będzie OK. Robi się więc jeszcze bardziej banalnie, bo wystarczy tylko ugotować makaron, połączyć go z solidną łyżką, albo dwiema pesto, dodać przesmażoną cebulkę z jabłkiem.

Minimum działania, jednak by efekt był naprawdę zachwycający, polecam do cebuli (średniej całej albo połowy naprawdę dużej i pokrojonej w półkrążki) i jabłka (również nie w kostkę, a w plastry o kształcie półksiężyca) dodać nieco sosu sojowego, octu balsamicznego, płatków drożdżowych (smak nabierze wyrazu i głębi) oraz koniecznie – majeranku! Dusimy bardziej niż smażymy ten miks, można dolać do niego odrobinę wody z gotowania makaronu. Potrwa to kilka minut, gdy odcedzimy makaron (ja miałam fusili, wstążki – cieńsze albo grubsze będą lepsze) dodamy do niego pesto i przełożymy na talerz, ten aromatyczny, owocowo-warzywny dodatek będzie jak znalazł.

Świeże zioła jeszcze i parę wiórków parmezanu, albo innego twardego, dojrzałego sera, kilka kropli oliwy – gotowe! Pyszne! Szybkie!

PS. Proporcja z przepisu „kalendarzowego” to wg mnie ilość dla dwóch osób. Ale, kto to wie... :)

niedziela, 7 czerwca 2020

Sałatka „Carpe diem” z pomidorów i truskawek


Wyskakują nam w okienku telefonu miłe wspomnienia, zdjęcia z pięknych miejsc, pamiątki spotkań z fajnymi ludźmi, zatrzymane w kadrze cuda fauny i flory.
Pamiątką 7 czerwca 2020 roku, gdy za oknem chmury, deszcz przelotny, jerzyki – też przelotem, wspomnieniem kociego, sennego, niedzielnego poranka, spędzonego w kuchni i na balkonie, będzie ta sałatka.
Napisałam o niej przyjaciołom, znajomym, chcąc podzielić się tą chwilą: „Czekałam na takie truskawki. Ciemne od słodyczy, o skoncentrowanym od słońca smaku. Z dobrym pomidorem tworzą duet idealny, jak Tina Turner z Davidem Bowie, albo Freddie z Montserrat Caballé. Oliwa, krem balsamico, pikantna gorgonzola, pieprz, prażone siemię i sezam, dużo świeżych ziół. A po co listki koniczyny? Działają jak płatki imbiru przy sushi, oczyszczają smak nutą lucerny i szpinaku, tak, by każdy kęs smakował na nowo. Jeden pomidor i jedna duża truskawka. Ideał.”

Wszystko to prawda. Wszystko przeminie. Chwytaj dzień.

Składniki (porcja dla jednej osoby):
Dobry, malinowy pomidor,
Duża, dojrzała, piękna truskawka (albo dwie),
1-2 łyżki pikantnego sera gorgonzola,
Dwie łyżki oliwy dobrej jakości,
Krem balsamiczny (albo ocet),
Listki świeżych ziół: bazylii, tymianku, cząbru, oregano, mięty, lubczyku... a nawet listeczki młodej koniczyny (oczywiście niekoniecznie, choć to wspaniały dodatek),
Świeżo zmielony pieprz,
Sól (najlepiej w płatkach),
Prażone siemię lniane i sezam (niekoniecznie, ale wskazane).

Pomidora sparzonego wrzątkiem obieramy ze skórki, kroimy na plastry.
Truskawkę (truskawki) – kroimy na plasterki.
Układamy pół talerza pomidora i pół – truskawki. Dodajemy kawałeczki gorgonzoli.
Pomidory oblewamy oliwą, całość – kremem balsamicznym.
Doprawiamy solą, pieprzem i prażonymi ziarnami.
Posypujemy ziołami.
Jemy od razu. Doskonałym dodatkiem będą grzanki posmarowane cienko pesto.



piątek, 22 maja 2020

Drożdżówki dla tych z Marsa i tych z Wenus


Moja obsesja drożdżówkowa, o której pisałam tutaj – ciągle żywa. Tym razem wróciłam po ulubiony, nieco zmodyfikowany przepis na drożdżowe, żeby przygotować bułeczki idealne.
Hola, hola – jak dla kogo idealne! Bo tak się składa, zresztą pewnie nie tylko w mojej rodzinie, że jedni wolą z serem, albo jabłkami, a drudzy z rabarbarem. Wybrnąć z tego jednak nie jest trudno: wystarczy przygotować dwa rodzaje „nadzienia” – dla tych, co z Marsa i tych z Wenus.
Efekt taki, że po inne drożdżówki już nie sięgniecie. Można je piec przez cały sezon owocowy, zabierać ze sobą jako prowiant na wakacyjne mini-wyprawy, na wycieczki rowerowe, na pikniki. Jesienią i zimą też przyda się ich otulająca, puszysta delikatność.

Składniki na 10 bułeczek:

Ciasto
50 g świeżych drożdży,
½ szkl. cukru brązowego (może być nawet ciut mniej),
2 rozbełtane jajka,
½ szkl. oleju,
1/3 szkl. mleka,
2,5 szkl. mąki – może być zwykła tortowa albo orkiszowa (typ 720, nie więcej), ale nie pełnoziarnista,
Szczypta soli


Kruszonka
50 g masła,
¼ szkl. cukru,
½ szkl. mąki,
2 łyżki płatków migdałowych,
Płaska łyżeczka zmielonej kawy.


Dodatki: po kopiastej łyżce na bułkę jabłek na szarlotkę (mogą być takie gotowe ze słoika), ze dwie łodygi rabarbaru (do nich 2-3 łyżki mrożonych owoców leśnych), cukier brązowy (3-4 łyżki).
Opcjonalnie: jajko z łyżką mleka, do posmarowania bułek przed pieczeniem i cukier puder do posypania po upieczeniu.

Do większej miski dajemy po kolei:
- pokruszone drożdże,
- cukier,
- rozbełtane jajka,
- olej,
- mleko,
- mąkę,
- sól.
NIE MIESZAMY! Przykrywamy miskę folią spożywczą i odstawiamy na ok. 1 - 1,5 godziny w ciepłe miejsce.
Latem, gdy gorąco, ten czas może się skrócić, zimą warto postawić miskę przy kaloryferze.
Składniki kruszonki rozcieramy w palcach aż powstaną okruchy. Dzielimy ją na pół i do jednej części dosypujemy migdałowe płatki, a do drugiej kawę (suchą,zmieloną, nie zaparzoną!), mieszając łączymy z kruszonką.
Rabarbar myjemy, kroimy na kawałki, umieszczamy w garnku, dosypujemy cukier i mrożone owoce. Można uprażyć na gęstą konfiturą, a można też gotować tylko do momentu, aż owoce puszczą sok.
Drożdże powinny tak zadziałać, że tylko trochę mąki na środku miski będzie widać spod spienionego zaczynu. Taką zawartość miski mieszamy drewnianą łychą – dokładnie, do połączenia wszystkich składników. Stolnicę podsypujemy niewielką ilością mąki i wykładamy na nią ciasto z miski. Przegniatamy – ciasto powinno być bardzo delikatne, ale spójne. Formujemy z niego okrąg o średnicy ok. 25 cm, dzielimy na równe części. Na zdjęciu poniżej widać 12 części, ale optymalną wielkość bułek gwarantuje podział na 10 części.
Wykładamy dużą (28-30 cm) tortownicę pergaminem, można umieścić na nim 10 papierowych, rozłożonych foremek – dzięki temu bułeczki nie przypalą się i będą lepiej się oddzielać. Umieszczamy kulki ciasta w foremkach i np. spodem szklanki zanurzanym w mące, przygniatamy je na środku.
Włączamy piekarnik, by się nagrzał do 180 stopni.
W powstałych dołkach umieszczamy owoce (bez soku, każde nadzienie powinno mieć stałą,zwartą i nie wodnistą konsystencję), posypujemy je kruszonką – do rabarbaru bardzo pasuje ta kawowa.
Nim posypie się kruszonką można też posmarować bułeczki jajkiem rozbełtanym z mlekiem, będą mieć ładny połysk.
Wkładamy formę do nagrzanego piekarnika, pieczemy drożdżówki ok. 28-30 minut. Jeśli będą się zbyt mocno rumienić, można pod koniec włączyć tylko opcję dolną grzania i zmniejszyć temperaturę do 170 stopni.
Wyjmujemy z piekarnika, studzimy. Można polukrować, posypać cukrem pudrem.

To są naprawdę najlepsze drożdżówki. Przytulone do siebie nie wysychają, na drugi dzień nie tracą nic ze smaku, ani z konsystencji.
Będziecie Państwo zadowoleni. :)