wtorek, 23 czerwca 2015

Truskawki „Tatki”


Dużo mam z Taty, nie tylko nos. Mniej cech przydatnych, więcej kompletnie nie na te czasy.
Chorował, przez pierwsze lata mojego życia nie mógł pracować, poświęcał mi dużo uwagi. Wśród kulinarnych, wczesnych wspomnień mam takie trzy główne: grzanek, które upiekłam na węgiel, a Tato je zjadł, pajdy świeżego chleba z paprykarzem szczecińskim (z uwagą przyglądał się puszce, potem ją z namaszczeniem otwierał, długo kroił chleb, jeszcze dłużej go smarował, a ja niecierpliwiąc się przestępowałam z nogi na nogę) oraz najprostszego deseru na świecie.
W sezonie „Tatko” codziennie kupował truskawki. Najpierw płukał je, płukał i płukał... Następnie bardzo pieczołowicie czyścił z szypułek, niezwykle dokładnie rozgniatał je z cukrem w talerzu i wreszcie dolewał na końcu śmietanę. Podkreślam tę – ujmując delikatnie – nieśpieszność, bo tego jednak po Nim nie odziedziczyłam, a była powodem nie tylko mojej, dziecięcej irytacji.
Więc nabierałam sobie na talerzyk tych truskawek, a gdy jeszcze była do nich świeża drożdżówka z serem, jawiły mi się jako coś najlepszego na świecie...

I choć teraz wykonuję tak samo tych kilka prostych czynności, to nie ma już tego oczekiwania, nie ma tego smaku i od dawna nie ma też „Tatki”...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz