niedziela, 14 sierpnia 2016

Krumkake, czyli o norweskiej waflownicy. Cz. 1


Naczynia, formy, specjalne urządzenia – one też tworzą klimat kuchni. Co więcej – często wyglądają od lat w sposób niezmieniony i służą przez cały czas – choć często zastępowane są przez elektryczne, unowocześnione odpowiedniki.
Pijemy kawę przygotowaną w tygielkach, makaron domowy przepuszczamy przez starodawne (albo stylizowane) maszynki, używamy foremek do ciast sprzed wielu, wielu lat. Nostalgia? Moda? Szacunek dla tradycji? Wszystkiego po trochu.
Jestem fanatyczką takich sprzętów, ale nie w charakterze kulinarnego skansenu, tylko czegoś nadal użytecznego. Ze szczegółami opiszę więc historię mojego kolejnego „łupu”, bo jest tego wart. Poza tym lubię pisać. :)

Oszczędzę wam historii poszukiwań i przejdę od razu do chwili odbioru ogromnej, ciężkiej paki. Od poczty do domu niemal z nią biegłam, wpadłszy do mieszkania rzuciłam wszystko, chwyciłam nożyce i zaczęłam dobierać się do zawartości.
A nie było to proste.
Paczka została oklejona kilometrami taśmy, z taką starannością, jakby ktoś wiedząc o mojej dzikiej, kulinarnej żądzy, specjalnie w ten sposób zapakował i wyobrażając sobie moją narastającą furię, miał sadystyczną satysfakcję, jak - nie przymierzając - Gordon Ramsay rugający kucharza grubymi słowami za niedosmażony stek.
Gdy przebiłam się przez dubeltową tekturę, musiałam zanurkować w papierowych kulkach, setkach papierowych kulek zwiniętych z precyzją godną Detektywa Monka. Po chwili pokój był nimi usłany, z czego skwapliwie skorzystały koty, od dłuższego czasu przypatrujące się szaleństwu swojego człowieka.
Moim oczom ukazała się kolejna, tym razem styropianowa paczka, oklejona bezlitośnie kolejnymi paskami taśmy. Przyznaję – przecięłam w jednym miejscu, rozrywając następnie styropian z miną wściekłego Jasia Fasoli. Ubawiła mnie ta projekcja, śmiałam się w głos, wyjmując ze środka zawartość, której poszukiwałam i pragnęłam od miesięcy. Położyłam na stole i patrzyłam.
Przez wiele lat musiała służyć – w domu norweskim, albo jakimś innym, bo czas odcisnął na niej swoje pociemniałe od ognia piętno. Z wdzięcznością pomyślałam o właścicielach i sprzedawcy, za to, że nie próbowali czyścić żeliwa jakąś chemią. Wzorki wewnątrz nie zatarły się, nie było widać ani śladu rdzy.
Waflownica – bo jak inaczej nazwać ten sprzęt, który od dziesięcioleci wygląda tak samo. W Norwegii można już oczywiście kupić elektryczne jej wersje, ale zasada działania pozostaje wciąż taka sama. Na rozgrzaną część wlewa się ciasto, przykrywa drugą, gorącą częścią i już po chwili mamy gotowy wafelek, czyli krumkake - przyrumieniony, cały we wzorkach, chrupiący miło pod zębami. Można go zwinąć w rożek i napełnić owocami, lodami, bitą śmietaną, można - ot tak po prostu – schrupać bez niczego.
Szukałam waflownicy w czeluściach internetu dość długo, choć można kupić taki staroć na e-bayu, wolałam prostszą i krótszą drogę. Wybaczcie więc, że o waflach będzie w odcinkach, ale to tak jak z wszystkim na co się długo czeka i co bardzo cieszy – celebruje się każdą chwilę...

PS. Sprzedawcy wystawiłam na portalu aukcyjnym komentarz najlepszy z możliwych. Również za zapakowanie produktu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz