niedziela, 17 sierpnia 2014

Bon appetit?

Wyobraźcie sobie film, który współprodukują m.in. Steven Spielberg i Oprah Winfrey, reżyseruje go Szwed Lasse Halström, w głównej roli występuje brytyjska, słynna aktorka rosyjskiego pochodzenia, akcja rozgrywa się we Francji, a bohaterem jest hinduski młody kucharz, który emigruje z rodziną z Londynu, staje się gwiazdą kuchni molekularnej i zdobywa gwiazdki Michelin, włączając do „haute cuisine” trochę hot, czyli hinduskie przyprawy.

Nic bym nie miała do takiej mieszanki , gdyby w tym tyglu narodził się film godny „Co gryzie Gilberta Grape’a”, czy choćby naiwnej, ale miłej w oglądaniu „Czekolady”. Słodko-gorzki, trochę do śmiechu, a trochę nie, smaczny, lekki, „pikantny i słodki, zimny i gorący jednocześnie” – jak omlet, który tak recenzuje w filmie „Podróż na sto stóp” (bo o nim mowa) Madame Mallory (Helen Mirren).
A tu – rozczarowanie jak garkuchnia w szczerym polu z makaronem curry z mrożonki i zupą „z dnia”, zamiast malowniczo położonej restauracji z choćby połową gwiazdki Michelin. W dodatku zmierzamy do niej „na ssaniu”, podgrzani przez recenzje, nabuzowani jak piec tandoori. Takiego nagromadzenia kiczu, stereotypów i schematycznej fabuły już dawno nie widziałam. Jest przeurocze francuskie miasteczko, duch żony przemawiający do patriarchy hinduskiej rodziny, niesympatyczna właścicielka drogiej restauracji, która zmieni się w przemiłą damę, śliczna, młoda Francuzka i źli Francuzi, którzy nie lubią obcych. Kuchnia francuska to trzy listki i źdźbła układane na talerzu, za to hinduska kipi od nadmiaru przypraw i głośnej muzyki, a Hassan już od dziecka, karmiony jeżowcami, „czuje smak sosów w sercu”. Jest i Paryż, a w nim kuchnia molekularna w postaci laboratorium, z długimi stołami, probówkami, retortami i „kapłanami” tego kulinarnego misterium, w maskach chroniących przed ciekłym azotem.

Tracicie ponad dwie godziny na historię przewidywalną jak spaghetti western, zamiast pójść do mamy na obiad, spotkać się z przyjaciółką w ulubionej kawiarni, przygotować w domu fantastyczną kolację dla dwojga/dwóch/siebie/całej kompanii. Że za dużo wymagam? Że się czepiam? Że w końcu to tylko rozrywka? Film zamiast mnie oczarować i oderwać od ziemi choćby na trzy stopy, zemdlił swoją słodkością i zniesmaczył. Nie zgadzam się ani na bylejakość kuchni, ani filmów o niej! A jeśli „zjecie” mnie za to, co napisałam, to i tak z całą moją żółcią kulinarnej, rozczarowanej kinomaniaczki, mniej wam zaszkodzę niż ten film.

PS. Podobno gatunek tego filmu to „Dramat”. I z tym akurat się zgadzam. Przy okazji polecam „Smak curry” – piękny, pozytywny, rozrywkowy film.

Zdjęcie: stopklatka.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz