czwartek, 21 sierpnia 2014

„Sad but true”, czyli wyprawa po śliwki


Moje dzieciństwo to łąki, sad i las. Najdalej miałam do lasu – jakieś pięć minut drogi. Łąka z ogromnym (takie mi się wtedy wydawało...) boiskiem ciągnęła się aż pod małą stację kolejową , a w starym sadzie mieliśmy plac zabaw - tuż koło jedynego wówczas w miasteczku osiedla bloków, gdzie mieszkałam. Drzewka były dzikie, zaniedbane, ale co roku rodziły czereśnie, jabłka, śliwki i gruszki. Zazwyczaj nie było im dane dojrzeć. Tym, czego nie zjedliśmy, bawiliśmy się w sklep, albo w dom, sprzedając „towar”, za który się płaciło listkami, albo gotując zupy z ulęgałek i ziemi, mieszane patyczkami. Domem z reguły było jakieś drzewo, na które najłatwiej się wchodziło. Dorośli widziani z góry i my – niezauważeni, to dopiero była atrakcja! Zimą sad położony na wzniesieniu zamieniał się w górkę saneczkową, z okna widziałam, kto jeździ jedyną trasą wzdłuż szpaleru drzew i drabinek. Strażnikiem pór roku był olbrzymi buk, kolor jego liści nieuchronnie zwiastował wiosnę, lato, jesień, a gdy ta się kończyła, szeleszczący kobierzec, poprzetykany bukowymi orzeszkami, zakrywał dużą część naszego placu zabaw – nim pojawiła się gruba warstwa śniegu. I tak do wiosny...

Te wspomnienia obudziła we mnie wizyta w starym sadzie, z wysokimi śliwami, jabłonkami, orzechowcami. Gałęzie uginające się od ogromnych kiści śliwek – pierwszy raz chyba widziałam te owoce wyglądające jak zmutowane, fioletowe winogrona wiszące na drzewach. Na ziemi dywan z żółtych mirabelek, na wyciągnięcie ręki słodkie węgierki i to niezwykłe, zupełnie inne światło - w miejscu tak gęstym od gałęzi, że prawie nie widać nieba...

Tak oto, nieoczekiwanie, weszłam po kolana w „rzekę dzieciństwa”, oddaliłam się trochę od brzegu, na którym nie ma już ani tamtej łąki, ani sadu. Tam gdzie była łąka stoi osiedle domów, z kominem kotłowni pośrodku, a tam gdzie sad, powstał ośrodek medycyny estetycznej, brzydszy niż każde, najbardziej pokręcone drzewo, które wyrugował. Jest jeszcze buk i dwa świerki, ale i one pewnie niedługo znikną, zaśmiecając przecież ten niezwykle estetyczny, wybrukowany krajobraz.

Bogatsza o takie przeżycie i kilkanaście kilogramów śliwek wróciłam do Wrocławia (B. - dzięki wielkie!).

Przypomniałam sobie przy okazji znakomity film „Dwa księżyce” Andrzeja Barańskiego i epizod z jedną z moich ulubionych postaci z niego – Panną Malwiną, zagraną przez Bożenę Dykiel. Choć wie, że to nieuniknione, to nie potrafi i nie chce sprzedać jabłkowego sadu, z którym sobie nie radzi, ale jednocześnie w nim śpi, wystawiając na noc pomiędzy drzewa łóżko.


Nie ma już ani tamtego, kazimierskiego świata z filmu, ani mojego – sudeckiego, małego uzdrowiska. Księżyc tylko został, może nawet dwa? Bo przecież kiedyś był inny...

PS. Gdy tylko otrząsnę się z tej owocowej chandry, będą przepisy, jeszcze będzie pysznie.

Zdjęcie z filmu: stopklatka.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz